Marcin Małek – Ekologia wojny

KiH nr 5/2003

(Konstrukcje Filozoficzne)
08.06.2003 Warszawa

Ilekroć pomyślę sobie, czym w rzeczy samej jest walka, gdzie należałoby doszukiwać się jej istoty, każdorazowo dochodzę do innych wniosków. Kiedy zaś myślę dlaczego tak się dzieje, spostrzegam nagle, że oglądałem ją przez wiele par “okularów”.

Tak więc, przywdziewając okulary filozofa, od razu łapałem się na tym, że widzę w niej przedewszystkim, łańcuch dręczących pytań: dlaczego, z jakiej przyczyny, gdzie leży natura tego zjawiska, dźwigając na nosie szkła polityka, zastanawiałem się jaką korzyść można osiągnąć walcząc, a kiedy już ją odnajdywałem, myślałem czy aby przypadkiem nie byłoby pożytecznym – przenieść nowe doświadczenia w dziedzinę relacji zewnętrznych, to jest relacji z otoczeniem. Kiedy indziej znów, przypatrując się jej przez lupę osoby wierzącej, zastanawiałem się czy w ogóle jest zasadna i jak pogodzić z nią etyczne i moralne nakazy płynące z dogmatów wiary.

Czymże zatem jest i z czego się rodzi ów stan, który wywiera tak wielki wpływ na naszą codzienność, na psychikę, który pobudza uczuciowość, i wbrew moralnym nakazom popycha nas ku złemu.

Jak powiadają uczeni: walka jest jednym z czterech podstawowych elementów które składają się na obraz naszego życia. Trzy pozostałe których nie wymieniłem to: zabawa, nauka, praca.

Zabawne jest to zestawienie, ale jakże prawdziwe. Co ważne i godne uwagi; walka w tym kontekście wysuwa się na przedni plan. A to li, z tej owo przyczyny, że bez większych trudności można ją połączyć – jednocześnie nadając dominującą rolę – z każdym z trzech wymienionych wyżej czynników. Bowiem bawiąc się np. w “podchody” jednocześnie walczymy, dalej – uprawiając sport podlegamy jej przemożnym wpływom, bo ten – z tym każdy się zgodzi – jest jej łagodniejszą odmianą. Pracując również poddajemy się jej woli, gdyż kto chce żyć godnie, musi podjąć wyzwanie losu, narażony jest przeto na wszelkiego rodzaju przeciwności z którymi musi się wówczas zmagać, albo też poniesie klęskę. Praca jest zatem, niczym innym jak tylko dzisiejszą formą walki o byt i przetrwanie. Zaś co się tyczy nauki, można przecie uczyć się jak wojować, to też studiując anatomię walki, niemożebnym staje się jej unikniecie – bo tak jak powiadają mądrzy ludzie: “praktyka czyni mistrza”. Jest również nauka, ale tylko dogłębna i rzetelna, drogą ku sławie i wpływom, te z kolei okupione być muszą ciężką pracą i trudem, które jak wcześniej wykazałem, już same w sobie są walką o byt i przetrwanie.

Skoro wiemy już, że jest obecna w różnych formach, niemal w każdej dziedzinie naszego życia, należałoby teraz ułożyć ją w jeden wzór z konfrontacją. Ta druga – rzecz jasna uogólniając – wynika jak się wydaje z różnic dzielących poszczególne jednostki i społeczeństwa. Jednakoż z różnic, których żadną miarą nie sposób; uniknąć, usunąć, obejść, pogodzić albo też puścić w niepamięć – zignorować. Skoro więc istnieją takie różnice i także istnieją ludzie, którym te wadzą, to przy pewnym “szczęśliwym zbiegu okoliczności” dojść musi do konfrontacji, ta zaś skoro nie ma na nią rozsądnego lekarstwa rychło przeistacza się w walkę. Walka w tym pojmowaniu istoty sprawy łączy się z przemocą fizyczną. Która to przemoc, jak wiemy jest niekłamaną kulową wszelkiej wojny. Trzeba jednak pogodzić się z mniemaniem, iż walka którą wiedzie dwóch tylko mężów, choćby była najsroższą, w żadnym wypadku nie może zostać nazwana wojną. To też, dla takiej przyczyny, że do wojny potrzeba wielu, a walka choć jest elementem wojennej gry, sama przez się na miano takowe nie zasługuje. I tu pojawia się zabawna zależność; każda wojna jest walką, lecz nie każda walka jest wojną. Zatem gdzie skrywa się sedno całej sprawy? Otóż można przyjąć, że różnica tkwi nie tyle w nazewnictwie co w powszechności zjawisk. Wojną nazwiemy tą walkę, w której udział bieżę dostateczna liczba ludzi, toczy się ona na określonym terenie, w odpowiednio długim czasie i z odpowiednim nasileniem. Walką zaś, jest wszystko to co zrodziło się z konfrontacji i przybrało postać przemocy fizycznej.

Skoro wojna jest walką, tyle że uprawianą stadnie, trzeba by dać sobie odpowiedź na to pytanie: czymże jest owo stado które ją uprawia, i kot ma być jej ofiarą. Co się tyczy pierwszego – to można powiedzieć, że stadem są albo narody – żyjące w obrębie jednego państwa – albo zorganizowane grupy etniczne – nie posiadające własnej ziemi – ale za to złączone jedną tradycją, jednym językiem, jedną historia i tak dalej, albo też wszelkiego rodzaju zbrodnicze organizacje – działające w dowolnym miejscu, których członkowie złączeni są wspólnym zamiłowanie do czynienia szkody, tajemnicą którą owe organizacje są szczelnie okryte, podległością wobec siebie, oraz wszelkimi względami natury ekonomicznej.

Wszystkie te stadne społeczności swój byt opierają na pewnej hierarchii. Tak oto, w państwach przewodniczą: królowie, prezydenci, rządy, rady gabinetowe, partie, wojskowi. W organizacjach parających się zbrodnią prym wiodą bossowie – podobni władcą absolutnym, często uprawiający tyranię, stosując przez to ucisk wobec swoich podwładnych, a w grupach etnicznych przewodniczący wspólnoty, albo też rady wspólnotowe.

Każda z wymienionych władz posługuje się pomocnikami, których za rzetelną służbę wynagradza, karze zaś za przeniewierstwo, złodziejstwo etc. Jednak to co uchodzi za zbrodnie wewnątrz stada, na zewnątrz jest często pożyteczne, szczególnie jeśli w ten sposób sprowadza się klęskę na wrogów.

Wszystkie stada rządzą się swoimi prawami, których przestrzeganie jest warunkiem dla dalszej ich pomyślności i rozwoju. Prawa egzekwuje władza, używając do tego stosownych urządzeń i instytucji. Szczególną zaś uwagę do przestrzegania wewnętrznych praw przykłada się w obrębie organizacji żyjących zbrodnią, ponieważ te, choć swą egzystencję opierają na takowej, nie mogą sobie pozwolić na przenoszenie jej do własnych szeregów, ponieważ społeczeństwo w którym króluje zbrodnia przestaje takowym być.

Tak w ogólności i z osobna, owe prawa maja zastosowanie jedynie wewnątrz tych społeczności. I jak pisałem, naruszanie ich względem innych skupisk ludności nie jest uznawane za naganne, a niekiedy przynosi pożytek konkretnej władzy i jej podopiecznym.

Co zaś się tyczy drugiego to dość naturalnym jest stan, w którym poszczególne stada – bądź to dla osiągnięcia zysku, bądź z obawy przed wzrastającym w potęgę wrogiem, albo też bez żadnej wyraźnej przyczyny, zwracają się przeciwko sobie – stając się tym samym albo ofiarą albo agresorem. Człowiek niestety skrywa w zakamarkach swej niedobrej natury chciwość i zawiść, które to “namiętności” często popychają go do napaści i gwałtu. Gdy czyni to w pojedynkę, przeciw drugiemu człowiekowi, jest zbrodniarzem, gdy jednak robi to w grupie, w dodatku napadając na inną zgrupowaną społeczność, wtedy mówi się że czyni wojnę, która sama w sobie nie jest ani dobra ani zła, zatem nie można nazywać go zbrodniarzem. Jest jeszcze jeden element łagodzący, mianowicie, tam gdzie mamy odczynienia z powszechnością nie może być mowy o odpowiedzialności, bowiem trudno postawić przed sądem cały naród, inaczej mówiąc odpowiedzialność za zbrodnie zawsze rozmywa się w tłumie, który z zasady i niezmiennie jest bezimienny.

Inaczej mają się sprawy jeśli idzie o zbrodniczą społeczność ta, co poniekąd wynika z charakteru jej działalności, łatwiej poddaje się osądowi, bowiem jej działalność choć oparta na powszechności to rozciągnięta jest w czasie, co ułatwia identyfikacje winnych, można ich przeto oddać pod sąd i ukarać.

Z chwilą gdy człowiek – egzystując w układzie plemiennym, a więc w pewnej społeczności – uchwycił ciężar punktu granicznego na linii dobra i zła, a w istocie pojął co jest dlań pożyteczne albo też zgubne pobudzony został do życia pewien mechanizm, który dziś nazywamy prawem. Tak więc zaczęto powoli eliminować wszelkie “aspołeczne” zachowania: kradzież – bo przecież kamienna siekierka, którą ktoś sobie przywłaszczył była podstawowym narzędziem walki o byt i przetrwania – zatem osobnik, który ja utracił stawał się zrazu bezproduktywny, w takim przypadku reszta produktywnej społeczności ponosiła ciężar utrzymując go, przynajmniej do chwili gdy ów nie sporządził sobie nowego toporka. Dalej – zabójstwo – bo mordując współplemieńca nie dość, że osłabia się społeczność, której siły podówczas mierzono liczebnością ziomków, to przecież stwarza się tym samym precedens na przyszłość, ten zaś już sam w sobie jest śmiertelnym zagrożeniem. Jeśli już ktoś dopuścił się jednej z opisanych wyżej przewin był poddawany straszliwej karze. Ta z założenia nie miała mieć charakteru wychowawczego, była – jak na ówczesne warunki – skutecznie odstraszającym narzędziem. Tak owo, egzekucja ustalonego prawa opierała się na grozie, paraliżu działania w obliczu trwogi przed straszliwym losem, który czaił się na wszelkiej maści złoczyńców.

Wraz ze wzrostem populacji a także znaczenia wszelkich plemion (społeczności) poszerzała się sfera relacji miedzy ich poszczególnymi członkami, to z naturalnych przyczyn otwierało coraz to szerszą przestrzeń na łonie której można było dopuszczać się rozmaitych przestępstw. Wymuszało też coraz rozleglejszą penetrację tych obszarów, formował się zatem coraz bardziej rozwinięty aparat sprawowania władzy oraz system przeciwdziałania aspołecznym zachowaniom jednostek.

Co ciekawe, wedle przysłowia “swój ciągnie do swego” zbrodniarze nie widząc dla siebie dostatecznie rozległego pola manewru jęli się łączyć w zorganizowane grupy – to dało początek opisywanym wyżej organizacjom żyjącym ze zbrodniczej działalności. Wytworzył się układ dwubiegunowy: tzn. “pospolite społeczności” wydały walkę (wojnę) społecznościom przestępczym. Ów antagonizm zmuszał raz jednych raz drugich do wprowadzania swoistych nakazów (praw) bez których ich bytowania byłoby zagrożone. Walka (wojna) wymusiła podległość tzn. organizowano wszelkiego rodzaju wyspecjalizowane instytucje; jedni wytwarzali oręż, drudzy produkowali odzienie, narzędzia, zdobywali pożywienie, dalej – ktoś wojował, insi znów zajmowali się planowaniem albo też nadzorem nad wszystkimi czynnikami wytwórczymi.

Trzeba mieć również na uwadze niepodważalną prawdę, mianowicie, tam gdzie – na przestrzeni wielu lat – walka wrasta w kulturowy model egzystencji zatraca się świadomość dla jakich przyczyn jest prowadzona, więc kontynuuje się ją niezależnie od tego czy owe przyczyny funkcjonują, czy już wygasły.

W wyniku tej “zbiorowej amnezji” i poniekąd za sprawą podporządkowania się ujmującym wpływom “wojennego szaleństwa” powoli zaczęły się tworzyć zręby państwowości. I tak “uczciwi” chcąc bronić się przed agresją “zbrodniarzy” powoływali do życia coraz to bardziej złożone i zhierarchizowane instytucje – najpierw plemienne, potem państwowe, które nie dość że kontrolowały rozwój społecznej aktywności to jeszcze określały terytorialny zasięg swojego władztwa. Ziemia, przestrzeń życiowa stawała się powoli głównym elementem wokół którego skupiała się aktywność społeczna (narodowa). Złoczyńcy kierowani chęcią powiększenia wpływów, wzbogacenia się kosztem innych – jakoby z naturalnej potrzeby – podporządkowywali się władzy silniejszych, wybijających się ponad przeciętność jednostek, które podłóg ogólnego mniemania własną tylko osobą gwarantowały wszelką pomyślność. Jednak również wewnątrz tych organizacji dochodziło do zwady, na różnym tle i o rozmaitym podłożu, więc chcąc nie chcąc, wojowali nie tylko z resztą “uczciwego świata” ale i ze sobą. Kolejnym elementem, który dzielił była wciąż pogłębiająca się izolacja, pod jej płaszczem przeobrażał się język (kultura słowa), obyczaj i ogólnie sprawy ujmując – sposób postrzegania rzeczy oscylujących wokół natury ludzkiego bytowania. Wszystko to uchwycone razem przywiodło ludzi do stanu “permanentnej wojny” wszystkich przeciwko wszystkim. Z czasem prawa wewnętrzne zaczęto adaptować do potrzeb sfery relacji zewnętrznych, tj. choć wciąż pogłębiał się ideologiczny i doktrynalny rozłam wśród koegzystujących społeczności (narodów) to przecież sąsiedztwo wymuszało kontakty- choćby handlowe -, bywało też, że zawierano różnorakie sojusze – obronne bądź łupieżcze – od których potem, dowolnie, w zależności od sprzyjającej fortuny odstępowano. Należało więc podobnie jak w przypadku społeczności gminnej – powołać do życia instytucję, która by ukształtowała i sformalizowała bezład panujący w dziedzinie stosunków zewnętrznych. Tak też powstało pierwej prawo wojny a z niego wyrosło później prawo narodów. Niepodobna też pominąć w tym miejscu pewnego dość interesującego aspektu całej tej sprawy – nazwijmy ją – “ewolucją prawodawczą” – otóż powstałe z pierwszorzędnej potrzeby prawo wewnętrzne wywołało z zacienionych dotąd obszarów “wojenną zmorę”. Wojna z kolei zmusiła nas do uregulowania stosunków zewnętrznych z innymi społecznościami to też, stała się przyczyną narodzin i dalszego rozwoju praw którymi po dziś dzień rządzą się narody. Zawłaszczyła sobie tym samym nadrzędną rolę w stosunku do wszelkich praw, które od tej pory tworzono z potrzeby jej usprawiedliwienia.

Tak to mają się sprawy zawarte w “ekologii wojennej”. Należy jednak pamiętać, że wszystko to wynika nie jak się wydaje z natury samego pojęcia wojna, lecz – co nie jest odkryciem na miarę Nobla – z wojennej natury człowieka, którą to naturę napędza, chciwość i żąda dominowania. Ludzie, nie mogąc narzucić swej woli, nie potrafiąc zrozumieć drugiego człowieka, podporządkować sobie przyrody, albo też rzeczy nie ożywionych, uciekają się do niszczenia i gwałtów. Nie pomni, że czyniąc zło sami stają się jego zakładnikami a w końcu ofiarami. Bo człowiek panuje na ziemni dzięki temu, że posiadł moc uśmiercania zwierząt, a nawet własnego gatunku. Śmierć jest nieodzowną towarzyszką ludzkiej doli i niedoli, wiążą się z nią różne oczekiwania. Ma osobliwą symbolikę, jest jednocześnie początkiem i końcem, niejako bramą wiodącą ku lepszemu – wiecznemu życiu. Umierać samotnie, w pojedynkę, z przyczyn – że się tak wyrażę naturalnych – to żaden zaszczyt. Śmierć odniesiona w zmaganiach z przeciwnościami np. na polu bitwy, od mieczy wrogów, to najprostsza i najłatwiejsza droga do osiągnięcia stanu błogości, wiecznego odpoczynku u boku Bogów i innych wojowników.

Zabijałem i zostanę zabity, śmierć jest mi matką, gdy nadejdzie pora przyzwie mnie ku sobie i ukołysze w zmęczonych ramionach. Bogowie ofiarowali mi łaskę, pragnę umrzeć dzierżąc oręż w ręku, jestem ulubieńcem Bogów. Zapewne w podobny sposób do “kazirodczych” związków wojny ze śmiercią odnosili się pierwsi wojownicy. I właśnie ten, albo też podobny archetyp myślowy położył się długim cieniem na “wojennej refleksji”, która od niepamiętnych czasów zatruwa wody strumienia człowieczej wrażliwości, ta zaś, skupia się i ogniskuje wokół ducha walki i umierania. Wiąże się również z burzą eschatologicznego myślenia, z wiarą w nieskończoność ludzkiego trwania, które nie kończy się wraz z nadejściem śmierci, ta bowiem jest tylko bramą, portalem, który w zależności od zasług otwiera nam drogę ku “Elizejskim Polom”, bądź jest symbolem wiecznego cierpienia. Nigdy jednak nie będzie oznaczać kresu, przeciwnie zwiastuje nadejście czegoś nowego, czegoś co jest nieodgadnione, poznać to coś mogą jedynie ci, którym było dane wejrzeć głęboko w oczy “śmierci – niewidomej wieszczki”. Ów archetyp stał się dla nas pułapką, straszliwym snem z którego niepodobna się ocknąć. Wojna – Bellona tak jak piękna kobieta – chciało by się powiedzieć – “famme fatale” – mami nas, kokietuje, ujarzmia osobowość, na końcu porzuca albo trawi w ogniu namiętności, które wznieciła nasza zapalczywość. Wszelka podnieta, każda iskra w palenisku uczuciowości zrazu przeradza się w słup piekielnego ognia, który okala Bellonę, ofiarując jej żar, aby zbyt prędko się nie wypaliła. Im większym afektem ją obdarzymy, tym stanie się potężniejsza, to zaś sprowadza na nas coraz to większą podległość, to też nie dane nam będzie wyzwolić się z pod jej przemożnych wpływów, ponieważ ona właśnie kieruje tą swoistą wrażliwością, której stajemy się mimowolnymi ofiarami. Dodajemy jej tym samym mocy, siebie zaś wciąż osłabiamy.

Wojna jest żywicielką śmierci, wojownicy są jej przeznaczeni, zaś ich ofiara to cena która trzeba zapłacić za wieczną błogość, za dostąpienie zaszczytu.

Wciąż nurtuje nas pytanie, skąd wzięła się ta niezdrowa fascynacja Belloną, czemu wojna nadal puszcza nam błyszczące oko, a my snujemy się za nią jak zauroczony sztubak za piękną kurtyzaną. Moim zdaniem ta jednostronna miłość wynika z próżności naszego gatunku. Otóż – człowiek będąc zwierzęciem stadnym powinien pracować na rzecz umocnienia stada, tylko silna i niepodzielna społeczność ma jakieś szanse – połowiczną gwarancję na przetrwanie dziejowej zawieruchy, którą zgotowała nam sama Gaia. Jednak próżność, narcyzm i wiara we własne możliwości zaślepiły go do tego stopnia, że w miast umacniać potęgę stada, rozrywa je od środka. W śród wielu szczepów które składają się na pełny obraz stadnej społeczności są modliszki, które pożerają partnerów, gdy ci zrobią co do nich należało, są bezrozumni łowcy, których nie sposób nasycić żadną miarą, są posłuszni wykonawcy woli bogatych – zarówno w rozum jak i środki – na końcu jest szczep myślicieli, proroków którzy obdarowują resztę wachlarzem rozmaitych wizji o wspaniałości ludzkiego gatunku. Ten właśnie szczep, choć najważniejszy jest powodem wszelkiego nieszczęścia, wszelkiej niedoli. Nie ma bardziej pokrętnej i zakłamanej dziedziny niż filozofia. Ona to uczyniła człowieka zakładnikiem własnych wyobrażeń o naturze świata i istot ten świat zamieszkujących, myśliciele przypisali jej miano matki wszystkich nauk, wynieśli ją na piedestał z którego wciąż sieją ziarno niezgody i niepokoju! Dopóki szczep myślicieli – proroków wciąż będzie dzierżył w swych stetryczałych dłoniach cugle historii, dopóki filozofowie będą tłumaczyć zbrodnie i ludobójstwo wyższą koniecznością, jeśli nie przestaną nabijać młodych głów uświęconą racją, wówczas i tak już podzielone stado rozpadnie się w tysiące cząstek, które zniszczą się same, roztrzaskując się jedna o drugą.

Co by nauka nie powiedziała o wojnie, jedno jest dla mnie pewne: wojna jest stanem permanentnym, również w filozofii, przecież mówimy: co człowiek to inna opinia, a tam gdzie pojawia się niezgoda, rodzi się spór, zaś po nie zażegnanym sporze rychło przychodzi wojna! ale najtrafniej ujęła to Oriana Fallacci: “Nienawidzę wojny. Ale wojna istnieje. Wszystko co robimy, aby żyć i przeżyć jest działaniem wojennym w stosunku do kogoś czy czegoś. Wojnę prowadzi ryba połykając drugą rybę, drzewo zabierając światło drugiemu. Zamiast oburzać się na wojnę, trzeba starać się zrozumieć jej istotę. I przyznać, że ma ona w sobie jakąś zgubną siłę przyciągania – perwersyjną moc fascynacji. Właśnie dlatego, że na wojnie się ginie, a przynajmniej można dostać kulkę między żebra, człowiek wie, że żyje.”

Wojna wyzwala skrywane uczucia, nienawiść, żądze zemsty, uwalnia morderczy instynkt przed którym ukrywamy się w dniach pokoju. Wojna otwiera nam oczy na to, czego wcześniej nie byliśmy w stanie zauważyć. Zdziera kurtynę obłudy i ukazuje ludzi takimi jakimi są w rzeczywistości, ci którzy się jej boją, obawiają się swego prawdziwego oblicza. A jednak, strach nie jest – tak do końca zły, jest przecież częścią Bellony. Obawa przed wojną i lęk w obliczu wroga to dwie różne rzeczy. Nie jest grzechem czuć trwogę pod gradem kul, w tym wypadku starach wyostrza spojrzenie, jest dobrym przewodnikiem, zaś lęk przed walką, niemoc w obliczu konfrontacji, tchórzostwo, to zbrodnie, przestępstwa godzące we własną dumę, w poczucie godności – jednostkowe i zbiorowe.

Wojny nie wolno gloryfikować, wynosić na cokoły, trzeba ukazywać jej prawdziwe oblicze, nie zawsze okrutne i ociekające krwią niewinnych ofiar, wojna ma tą osobliwą właściwość że jest podobna do “Janusa” [1]i tak jak on w razie konieczności jest w stanie odmienić swój obraz. Niekiedy przywdziewa zbroje sprawiedliwości i karze swym mieczem nieprawość, odpowiada na rozpaczliwy krzyk o zmiłowanie, niesie pokrzepienie i buduje zgodę, jednoczy zagubionych i znękanych, wznosi ku górze sztandar nadziei na lepsze jutro. To jednak dzieje się z rzadka, póki co ryje ziemię broną tragicznych uniesień, zmienia na zawsze jej oblicze, kalecząc wszystko co żyje, uśmierca piękno, ofiarując nam w zamian cienie tego w co wierzyliśmy i co było nam drogie. W gruncie rzeczy jest zła, tak jak ludzie którzy przywołują ją do życia. Bo właśnie człowiek idąc za podszeptami dzikiej natury umiłował zło, pogrążył się w nim do szczętu, a cała perfidia losu ukazuje się w tym, że doskonale zdając sobie sprawę z konsekwencji własnych działań nie czyni nic co mogłoby odmienić straszliwy wyrok, który on sam wydał na siebie.

“Świat w wojennym czasie przywodzi na myśl huczne wesele, na którym wszyscy korzystając z zepsucia panny młodej nie odmawiają sobie przyjemności spędzenia z nią, kilku choćby minut sam na sam.” [2] Nie trudno chyba domyślić się, jak w takich okolicznościach czuje się świeżo upieczony małżonek. Zatem – co jest możliwe do przewidzenia – suto przelewana alkoholem, niesmaczna zabawa rychło przemienia się w orgię krwi i obrzydzenia, odrazy do wszystkiego co w zwykłych warunkach mogłoby wydawać się moralne i społecznie pożyteczne. Przemoc powoli zawłaszcza sobie rolę religii, by w końcu pozbawić ją wszelkich atrybutów i zająć jej miejsce. Człowieczeństwo zastępują ideologie. Ale natura tego zjawiska wynika nie, jak by się mogło wydawać, z jakowyś nieodgadnionych źródeł, nie jest również samoistnym płodem dosłownego znaczenia słowa “WOJNA”, niestety; jest jedynie rzeczywistym przełożeniem naszych zbrodniczych odruchów, zachcianek – nad którymi: tak nam się wydaje, mamy władzę, potrafimy je opanować. Natura każdej z wojen czerpie swoje źródło z natury tych którzy je wzniecają, jest częścią zbiorowej jaźni, którą posługuje się ludzkość, drzemie w nas od samego początku. Przychodząc na świat uwalniamy jej kolejne wcielenia. I kiedy w ten sposób myślę sobie o ludziach zapamiętanych w wojennym rzemiośle do tego stopnia, iż gdyby mogli zmienić tą swoją aktywność na każde inne dowolne zajęcie widzę, że nie mogliby porzucić go bez trwogi w sercu i ujmującego żalu. Wtedy, każdorazowo stają mi przed oczami malowidła Hieronima Boscha.

Mieszkamy i żyjemy w czyśćcu! Za późno już na pokutę! Sami zagnaliśmy się w tę pułapkę. Niedorzecznością jest wyobrażać sobie, że to wszystko kiedyś się skończy, że może być inaczej. Z chwilą kiedy przyszliśmy na ten świat nasz czyściec czekał już na nas. Włożyliśmy wiele wysiłku aby otworzyć jego podwoje. Czemuż więc teraz mielibyśmy porzucać miejsce i czas, do których tak usilnie staraliśmy się wedrzeć? Czymże jest nasze istnienie – jeśli nie kolejną sesją wielkiego ostatecznego sądu. Gdzie nie będzie żadnych wyroków – bo to jest nasz sąd, powołany z naszej woli i przebiega wedle naszych, zabarwionych mieszaniną subiektywnych odczuć oczekiwań. Osądzamy sami siebie! I po co? Czyżby tylko dla perwersyjnej przyjemności bycia osądzonym? A może po to, aby czuć, że jesteśmy lepsi od tych z którymi walczymy?

PRZYPISY

[1]

Rzymski Bóg o dwóch obliczach.

[2]

Cytat pochodzi z książki Waldemara Łysiaka “Milczące psy” – pozwoliłem sobie jednak na potrzeby niniejszego opracowania zaadaptować myśl autora.

——————————————————————————————–
Materiał udostępniany na zasadach licencji
Creative Commons 2.5 Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne
——————————————————————————————–