Paweł Błędowski – Uniwersytet w dobie kryzysu – jego przyczyny i poszukiwanie drogi na przyszłość

„Kultura i Historia” nr 10/2006

Paweł Błędowski

Uniwersytet w dobie kryzysu – jego przyczyny i poszukiwanie drogi na przyszłość

Twierdzenie, że instytucja uniwersytetu w Europie u początku XXI wieku znalazła się w kryzysie jest dziś powszechne. Konstatacja ta nie pochodzi jedynie od ludzi Akademii, siłą rzeczy żyjących codziennymi jej problemami. Jakie zmiany zaszły w tym, hermetycznym dotąd świecie, które zwróciły nań oczy wszystkich? Czy nie jest przypadkiem tak, że przypomnieliśmy sobie o uniwersytecie dopiero w momencie, kiedy jego, wydawałoby się niewzruszona budowla wydaje się kruszyć? A może to efekt strachu, że w rozchwianym, rozregulowanym, ponowoczesnym, jak go nazywają niektórzy świecie kolejny stały ląd zaczyna usuwać się nam spod nóg? Przez wieki swojego istnienia zadaniem uniwersytetu było, jak uważa profesor Tadeusz Sławek, „opanować chaos”.[1] Porządkował on „surową i bezładną materię ludzkiego doświadczenia”.[2] Był wiec niczym innym, jak rodzajem wieży z kości słoniowej z perspektywy której wszystko, jeśli nawet nie było jasne i poznawalne, to rokowało przynajmniej wielkie nadzieje, że takim się stanie. Teraz jednak, kiedy wszechobecny chaos zaczyna wnikać w uczelniane mury, mamy prawo czuć się zagubieni.

Ktoś mógłby postawić pytanie: dlaczego instytucja uniwersytetu miałaby być tą, która jako jedyna, oprze się naporowi przeobrażeń społeczno ekonomicznych, dlaczego usiłujemy w niej widzieć bezpieczna wysepkę na morzu niestałości? Z jakiego powodu w sytuacji, w której tak powszechnie doświadczamy kryzysu (ów) tożsamości, wymagamy od uniwersytetu niewzruszoności?Odpowiedź, która może nam się nasunąć, będzie brzmieć: to właśnie Akademia w wielkim stopniu określała naszą własną tożsamość, nie braliśmy nigdy pod rozwagę, iż może przeżywać kryzys własnej. Konsolidowała elity i wskazywała drogę. Była opiekunem intelektualnej spuścizny wielu pokoleń i oparciem w trudnych momentach wspólnej europejskiej historii (bez względu na zmieniające się granice i polityczne konstelacje) „Bez stabilnej tożsamości – pisze Charles Taylor – grozi nam kryzys: nie tylko czujemy się głęboko nieszczęśliwi, ale nie jesteśmy w stanie normalnie funkcjonować”.[3] Nic więc dziwnego, że kryzys instytucji uniwersytetu odczuwamy tak boleśnie i tak osobiście. Oto nagle coś, co uważaliśmy za stały element intelektualnego pejzażu zostaje zastąpione przez „poczucie zwątpienia i niepewności”.[4] „Tożsamości traktuje się jako coś stabilnego, kiedy faktycznie są niestabilne”, sądzi R. Picht i trudno nie przyznać mu racji.[5] Spróbujmy więc, zawężając pole naszych zainteresowań do sytuacji w Europie (choć nie bez koniecznych „spojrzeń” za ocean), prześledzić pokrótce powody, dla których uniwersytet „przestał być świętem, schodząc w cienie republiki powszedniości”. [6]

Niewątpliwie wejście kultury europejskiej w fazę postindustrialną i wszystkie towarzyszące temu procesy (globalizacja, zwiększanie się tempa życia) odcisnęły swoje piętno na instytucji uniwersytetu. Nie mogło być inaczej. Niemniej jednak wielkim błędem byłoby upatrywanie źródeł kryzysu tożsamości uniwersytetu zaledwie na przestrzeni ostatnich lat. Wydaje się bowiem, że momentem zwrotnym, punktem w którym doszło do przewartościowania reguł kształtujących świat Akademii, były wydarzenia roku 1968. To, co zaszło na uniwersytetach Francji, Niemiec Zachodnich czy krajów Beneluksu stanowiło pierwszy sygnał, że dotychczasowa regulatywna idea uniwersytetu poczyna tracić swą moc, kruszyć się i wyczerpywać. Fala protestów studenckich otworzyła drogę dla zupełnie nowego nurtu krytyki tej instytucji. Mimo wielu wyraźnych różnic w naturze rewolty w poszczególnych krajach, słowem „kluczem” stała się, jak słusznie zauważa Bill Readings w swej znakomitej książce „University In Ruins”, „otwartość”. Poczęto krytykować wszelkie przejawy jej prześladowania, ukazując uniwersytet w szatach opresora. Żądano demokratyzacji Akademii, oddania jak największego wpływu na jej życie w ręce studentów i młodszych pracowników naukowych, głosząc równolegle walkę z jak to nazywano, „feudalną pozycją profesora”.[7] Wśród celów zachodnioniemieckiego Sozialistischer Deutscher Studentbund (Socjalistyczny Związek Studentów Niemieckich) znajdziemy także „demaskowanie mitu o bezstronności i prometejskich funkcjach uniwersytetu”.[8] „Pod uniwersyteckimi togami kryje się zaduch tysiąclecia”, jedno z czołowych haseł roku sześćdziesiątego ósmego, stanowiło przykre memento dla instytucji przez wieki utożsamianej przecież z postępem.[9] Po raz pierwszy dla uniwersytetu rola ideologicznego partnera państwa poczęła uwierać. Organizacje studenckie chciały Akademii autonomicznej, krytycznej i samorządnej, nie zaś będącej kolejnym trybikiem w „całym mechanizmie obrony istniejących stosunków społecznych”.[10] Najostrzej konflikt ten zarysował się w łonie francuskiego szkolnictwa wyższego. „Francuzi zrozumieli – donosił L’Express – że choroba, która drąży od kilku miesięcy włoskie i niemieckie uniwersytety dosięgła Francji”.[11] To, co francuski tygodnik nazwał chorobą było w rzeczywistości pierwszym poważnym jej objawem. Większość badaczy, pisząc dziś o tamtych wydarzeniach, poszukując ich źródeł, uwypuklają przede wszystkim tło polityczne, co z całą pewnością nie oddaje złożoności ówczesnej sytuacji. Bez wątpienia bunty na uniwersytetach miały w swym podtekście zabarwienie polityczne, ze wskazaniem na lewicowość. Bez wątpienia rok 1968 był w tym względzie dla ludzi młodych rokiem przebudzenia po sennym i iluzorycznym „lecie miłości” roku poprzedniego. Teza, mówiąca o całkowicie politycznej proweniencji zdarzeń 1968 roku w Europie, jest jednak nie do obrony. Nabiera ona sensu, dopiero gdy skierujemy swój wzrok za ocean. W Stanach Zjednoczonych rzeczywiście głównym elementem konsolidującym organizacje studenckie był sprzeciw wobec opresywnego, mimo funkcjonowania demokratycznych mechanizmów, państwa, wciąż skażonego rasową dyskryminacją oraz eskalacji wojny wietnamskiej. To polityczny grunt zadecydował tu o charakterze przemian, jakie dokonały się w uczelnianych murach. W Europie podwaliną studenckiego buntu była w dużym stopniu niezgoda na dotychczasowy kształt instytucji uniwersytetu. Wydarzenia 1968 roku zmuszały do przemyśleń co do jej przyszłości, miejsca, jakie powinna zajmować w coraz szybciej zmieniającym się społeczeństwie Zachodu. Wiele ze studenckich postulatów tamtego gorącego okresu stało w jawnej opozycji do istoty tego, czym Akademia była przez lata swojego istnienia. Nagle zakwestionowano podstawy jej dotychczasowego bytu, a wśród nich przede wszystkim elitarność i kontrakt z państwem. Postulowana przez studentów i młodszych pracowników nauki „otwartość”, przez starszyznę uniwersytecką była postrzegana w kategorii zagrożenia. Część ludzi uniwersytetu pragnęło nadal żyć i pracować – by posłużyć się cytatem z Schopenhauera – „w sanktuarium Akademii, do którego nie dochodzi z zewnątrz żaden hałas”. [12] To rozdarcie, spór o kierunek rozwoju instytucji, zapoczątkowany przez gorący tygiel roku 1968, zarysowuje się dziś, po upływie blisko czterdziestu lat ze zdwojona siłą,by nie powiedzieć, że wracają niczym niedoleczona choroba. Kiedy wertujemy opracowania dotyczące buntów studenckich tamtego okresu, z łatwością natkniemy się na konstatacje, sugerujące, że ogromny potencjał tamtych wydarzeń został dla Akademii zaprzepaszczony, ze nie przełożył się on w sposób praktyczny na jej dalsze losy. Mówiąc krótko nie przyniósł rzeczywistych reform, jedynie ich pozory. Jest w tym twierdzeniu spora garść przesady, nie zapominajmy o całej serii edukacyjnych projektów, inkorporujących ideę „otwartości” w swe ramy (jak choćby przykład Uniwersytetu w Roskilde, którego władze nie tylko uruchomiły cykl interdyscyplinarnych studiów projektowych, ale także umożliwiły bardzo szeroki wpływ na kluczowe decyzje uczelni swym studentom i doktorantom). Nie zmienia to jednak faktu, że działania władz innych, starszych Alma Mater nierzadko były zachowawcze i powierzchowne. Zbyt często poprzestawano na administracyjnym retuszu, bądź tylko zapowiedziach zmian. Tu być może leży jedna z przyczyn kryzysu, jaki u początku XXI wieku doświadczają uniwersytety Zachodu. Nierozwiązane dla nich problemy roku 1968 są nadal aktualne, pomimo diametralnie innej już sytuacji polityczno-ekonomicznej. Czy bowiem poradziliśmy sobie z korporacjonizmem na uniwersytecie, z ową „feudalną pozycja profesora”? Czy droga awansu i rozwoju młodego pracownika nauki jest drogą choć odrobinę bardziej drożną? Każdy organizm społeczny potrzebuje dopływu przysłowiowej „świeżej krwi” by przetrwać. Czy jednak uniwersytet wziął to sobie do serca? Wydaje się, że nie.

Inne, nowe wyzwania niesie ze sobą dla uniwersytetów współczesność. Należy w tym miejscu zwrócić uwagę na fakt, iż pomimo olbrzymiego bagażu różnic rozwojowych pomiędzy uniwersytetami Europy zachodniej a uczelniami funkcjonującymi przez blisko półwiecze za żelazna kurtyną, dziś stają one przed podobnymi zagrożeniami. Akcesja państw byłego bloku sowieckiego do Unii Europejskiej, w większości przypadków także ich uczestnictwo w procesie bolońskim, sprawiło, że wiele palących problemów stało się wspólnymi. Jednym z nich jest zmiana, jaka nastąpiła w stosunkach uniwersytet – państwo. Z całą pewnością możemy dziś stwierdzić, że jesteśmy świadkami kryzysu pewnej koncepcji, wedle której państwo widziane jest „w kategoriach monolitycznej, suwerennej i organizacyjnej całości – nie posiadającej nad sobą żadnej nadrzędnej władzy – której główne zadanie polega na działaniu na rzecz narodowego interesu”.[13]

O ile nie nastąpił jeszcze – jak wieszczą niektórzy politolodzy – całkowity zmierzch państwa narodowego, o tyle nie będzie chyba błędnym stwierdzenie, że doświadczamy dziś przewartościowania jego formuły. Spowodowały to nie tylko gwałtowne zmiany ekonomiczne, ale także stale wzrastająca rola wszelkich ponadnarodowych organizacji i korporacji. Jak zauważa Masao Miyoshi w swej pracy „A Borderless World”,[14] wielkie ogólnoświatowe korporacje w coraz mniejszym stopniu zależą od państw narodowych. W krajach Unii Europejskiej część najważniejszych decyzji zapada na gruncie wspólnotowym, a zasada tzw. prymatu (bardzo szeroko dyskutowana w krajach członkowskich), dodatkowo osłabia moc rozstrzygnięć zapadających na szczeblu państwowym. Nie możemy również pominąć wzrastającej roli prawa międzynarodowego, w sposób pośredni separującego jednostkę od państwa. Te wszystkie czynniki zmieniają całkowicie dotychczasowy charakter stosunków państwa z uniwersytetem. Jeszcze do niedawna były to dwie, legitymizujące się wzajemnie idee, czy jak woleliby usłyszeć postmoderniści – totalizujące wizje. „Władza nowoczesnego państwa – sądzi Marek Kwiek – potrzebowała do celów legitymizacyjnych wiedzy nowoczesnej instytucji uniwersytetu. Przez dwieście lat wiedza potrzebowała środków do prowadzenia swoich eksploracji, a władza potrzebowała wytwarzania niezbędnej z punktu widzenia państwa narodowego świadomości narodowej”.[15] Idea uniwersytetu, będąca w znanej nam odmianie dziełem niemieckich filozofów poczyna być kwestionowana. Humboldt pisał, że uniwersytet powinien być „zawsze związany z praktycznym życiem i potrzebami państwa, ponieważ podejmuje się zawsze – ze względu na państwo – praktycznych zadań kierowania młodzieżą”.[16] Skoro rozluźnia się jednak kontrakt z państwem, czy obowiązki uczelni wobec niego nie ulegają zawieszeniu? Jak zauważa Marek Kwiek: „wyczerpaniu ulega wielki oświeceniowy projekt kulturowy, który umieszczał w centrum kultury – w miejscu partnerskim wobec instytucji państwa narodowego uniwersytet”.[17] Mówiąc najkrócej, państwu uniwersytet przestaje być potrzebny, a dotychczasowe, partnerskie stosunki ulegają jeśli nie stopniowemu wygaszaniu, to z całą pewnością głębokim przemianom. „Więzi łączące uniwersytet z aparatem biurokratycznym państwa narodowego – pisze Dominik Antonowicz – są stopniowo osłabiane w wyniku procesu globalizacji kulturowej i gospodarczej, ograniczającej rolę aparatu biurokratycznego państwa narodowego do minimum”. [18]

W rezultacie państwo, powoli, lecz sukcesywnie wycofuje się z finansowania publicznych uczelni wyższych. Nie jest to wyłącznie wynik źle pojętej oszczędności, bądź faktu, że w budżetowych „przepychankach” tę pulę stosunkowo najłatwiej uszczuplić. Próbuje się oto „przestroić” Akademię na wzór modelu amerykańskiego, który zakłada jak największą samodzielność w pozyskiwaniu środków finansowych. Lekceważy się przy tym jednak bardzo istotny szczegół – Stany Zjednoczone, na przestrzeni lat dopracowały się całego szeregu rozwiązań prawno – ekonomicznych, ułatwiających uczelniom wyższym zdobywanie dotacji, nie wspominając już o zupełnie innych drogach rozwoju tamtejszych uczelni. W Polsce na przykład tego rodzaju „obudowa” prawna praktycznie nie istnieje, co gorsza lata realnego socjalizmu wyrobiły w ludziach uniwersytetu postawę wyczekującą, by nie powiedzieć jałmużniczą (jest to zresztą rys charakterystyczny dla większości byłych mieszkańców wschodniej strony „żelaznej kurtyny”). Nagle uniwersytety europejskie znalazły się „ w konieczności pozyskiwania środków na swój rozwój w sytuacji, w której tylko część możliwości (…) miała jasno określone źródła finansowania i procedury ubiegania się o nie”.[19] To swoiste izolowanie się państwa od powinności wobec uczelni wyższych jest w tutejszych warunkach bardzo niebezpieczne, bowiem, jak uważa Joseph Bricall – „zarówno struktura finansów publicznych, jak i tradycja akademicka nie pozwalają mieć nadziei na poważne wpływy ze strony organizacji alumnów czy prywatnych fundacji”.[20] Stawia to uniwersytet europejski w sytuacji gracza, z góry obarczonego mniejsza szansą na powodzenie. Pamiętajmy, że jest to gra, w której już nie tylko nie on ustala (bądź legitymizuje) jej reguły, lecz są one dlań wyjątkowo niesprzyjające.

Krucha równowaga, dotąd obecna na ogół w stosunkach państwa z uniwersytetem zdaje się załamywać. Warto pamiętać, że dotychczasowa rola państwa nie ograniczała się wyłącznie do finansowania Akademii. Było ono także, co brzmi odrobinę paradoksalnie, do pewnego stopnia opiekunem jej autonomii. Uniwersytetowi pozostawiano prawo do samoregulacji w obrębie zachodzących wewnątrz niego procesów, o ile nie naruszały one drastycznie kontraktu z państwem.
I choć zdarzały się przypadki zbyt dużej ingerencji w życie uczelni, na ogół do stanu równowagi powracano.

W tej perspektywie postępujący „rozwód” z państwem to nie tylko utrata hojnego mecenasa, zapewniającego finansowe bezpieczeństwo, ale i trudny sprawdzian dla akademickiej autonomii. Pozostawiony w dużym stopniu sam sobie, zagrożony topnieniem zasobów finansowych uniwersytet zmuszony jest do przeorientowania się na potrzeby rynku. W tej sytuacji pojawia się niebezpieczeństwo zejścia na plan dalszy, dotąd tożsamych z Akademią idei autonomii, elitarności – rozpoczyna się przecież walka o przetrwanie. Jak więc „narysować”, wyznaczyć granice, w których uniwersytet może się poruszać w realiach rynkowych? Jak sprawić, by nie zatracił podówczas swych immanentnych wartości? Otwarcie się na prawa rynku nie dotyka przecież wyłącznie sfery administracyjno – zarządzającej Alma Mater. W równym stopniu wpływa ona na tę naukowo – dydaktyczną. Publiczne szkoły wyższe znalazły się w „sytuacji coraz większych nacisków na sprawność i funkcjonalność, oraz silniej artykułowanych oczekiwań, ze strony otoczenia, by uczelnia wspólnie z nim definiowała swą jakość i za złotówkę tworzyła jak najwięcej – zgodnie z oczekiwaniami partnerów uczelni”.[21] Całkowicie zmienia to położenie pracowników naukowych, bowiem dotychczas, jak dowodzi Zbyszko Melosik „znaczenie uniwersytetu i status naukowców nie były określane przez natychmiastową użyteczność ich działań, lecz przez ich wkład w zrozumienie ludzkości i natury, dążenie do prawdy i wiedzy”.[22] W świecie akademickim Europy toczy się obecnie dyskusja nad charakterem stosunków uniwersytet – rynek. Mimo różnicy poglądów, chyba wszyscy zdali już sobie sprawę z ich nieuchronności w obecnych realiach ekonomicznych. Spór idzie raczej o zakres rynkowej ingerencji w świat akademicki. Profesor Tadeusz Sławek, autor szeroko dyskutowanej ksiązki „Antygona w świecie korporacji”, uważa, iż „uniwersytet musi się wyłamać spod praw rynku, głoszących bezwzględne pierwszeństwo zasady zysku, nasuwającej niebezpieczna pokusę sprzyjania rozwojowi jedynie tak zwanych rynkowych kierunków studiów”.[23] Na pytanie jednak na czym w praktyce owo „wyłamanie” miałoby polegać, jak daleko miałoby sięgać, książka jasnej odpowiedzi nie daje. Czy zresztą nie byłoby to jednoznaczne z ekonomiczną, a w dalszej perspektywie także społeczną izolacją uniwersytetu? Być może bliższy odpowiedzi jest Stanisław Kozyr –Kowalski, pisząc, że „elementarną funkcją uniwersytetów i szkół wyższych nie jest dotrzymywanie kroku zmianom koniunktur gospodarczych, lecz wyprzedzanie tego rodzaju zmian”.[24] Ten tok rozumowania sytuuje Akademię w pozycji eksperta, zwracając jej na powrót rolę uprzywilejowaną. Największym zagrożeniem zdaniem przeciwników zbyt dużej inkorporacji praw rynkowych do uniwersytetu jest sprzyjanie „rynkowym”, tj. najbardziej opłacalnych, komercyjnych kierunków studiów. Wówczas „rynek wyłamuje potrzebne mu segmenty z luźnego związku i ostatecznie osłabia jednolitość uniwersytetu (…)”.[25] Tendencja ta, tak charakterystyczna dla warunków amerykańskich, zaczyna być coraz bardziej widoczna w łonie europejskiego szkolnictwa wyższego. Trudno oceniać, na ile jest to powodem czerpania wzorów zza oceanu, na ile zaś wypadkową miejscowych uwarunkowań ekonomicznych, niemniej jest to trend przybierający na sile. W Stanach Zjednoczonych stało się to szczególnie widoczne u schyłku lat sześćdziesiątych XX wieku (nie bez znaczenie były tu, rzecz jasna, wydarzenia roku 1968 na tamtejszych campusach). Wielki nacisk położono podówczas na dostosowanie uczelni wymogom „życiowym”, tak, aby młody, kończący studia człowiek stosunkowo szybko znalazł swoje miejsce na rynku pracy. Jak pisze jednak Stanisław Kozyr – Kowalski „tym słusznym celom podporządkowano (…) zwodnicze środki. Zaczęto maksymalnie ograniczać tak typowo akademickie dyscypliny jak matematyka, fizyka, historia, język angielski, literatura klasyczna, języki obce. Po co się uczyć tak niepraktycznych rzeczy jak gramatyka, ortografia, Szekspir, a może jeszcze Homer i Goethe”.[26] Zapewne z tego powodu Diana Ravitch, znawczyni problemów amerykańskich szkół wyższych, swojej książce im poświęconej dała podtytuł „Wiek nieudanych reform szkolnych”.[27] Widząc (nie do końca słusznie) w wąskozawodowym kształceniu czynnik szybkiego ekonomicznego wzrostu, przenosi się ów wzorzec amerykański na rodzimy europejski grunt często bezrefleksyjnie, nie zauważając braku jego odzwierciedlenia choćby w miejscowej legislacji. Jak konstatuje H.G. Bloland pytania takie, jak: „czy to jest prawdziwe?”, „czy to jest sprawiedliwe?”, „czy to jest moralne?” są zastępowane pytaniami: „czy to jest wydajne?”, „czy to można sprzedać?”, „czy to można przekształcić w bity informacji?”.[28] Powstaje pytanie o przyszłość tak rozumianego uniwersytetu. Jak określić na nowo jego autonomię, i czy w ogóle jest to jeszcze możliwe w sytuacji, kiedy „cele badawcze są definiowane w kategoriach natychmiastowo użytecznych rezultatów komercyjnych, technicznych, militarnych, bądź administracyjnych”.[29] I pytanie najważniejsze: czy gdzieś po drodze nie rozmywa się, dotąd najważniejsza, kulturowa funkcja Alma Mater. Ocalenie jej jest być może największym wyzwaniem, przed jakim stają ludzie współczesnego uniwersytetu. Jak sądzi Dominik Antonowicz „wartości takie jak altruizm, krytycyzm czy idealizm poznawczy, pozostawione wyłącznie prawom podażu i popytu, mogą zostać utracone”.[30] Zwolennicy ostrożności wobec rynkowych praktyk na uniwersytecie zwracają uwagę na jeszcze jedno niebezpieczeństwo – niebezpieczeństwo standaryzacji, zarówno form, jak i samych treści kształcenia. Wolnemu rynkowi, jak wiemy sprzyjają możliwie najprostsze i najbardziej przejrzyste mechanizmy społeczno – ekonomiczno – polityczne. Dotychczasowy, pielęgnowany przez lata kształt Akademii, nie jest w stanie zaliczyć się w ich poczet, skoro faworyzował niezależność myślenia i niechęć tak do rutynizacji, jak i automatyzacji. Globalizacja jednak i zmieniające się zapotrzebowania społeczne wytworzyły zjawisko „macdonaldyzacji”, tj. zacierania różnic na rzecz standaryzacji usługi. Sam trend nie jest niczym nowym – narodził się jeszcze u początku XX wieku, wraz z rozwojem masowej produkcji (tzw. „fordyzm”), a kolejne lata tylko nasiliły te tendencję. Dlaczego może ona być groźna dla uniwersytetu wyjaśniać chyba nie trzeba. Jego macdonaldyzacja – jak zauważa Antonowicz – jest „działaniem wbrew paradygmatowi uniwersytetu”.[31] Pomimo olbrzymich kosztów ( wymiernych i niewymiernych) reorganizacji uczelni na potrzeby rynku, powinniśmy również dostrzegać także pozytywne strony tego procesu. Patrzenie nań wyłącznie w ciemnych barwach nie wydaję się być do końca uprawomocnione. Zwiększająca się konkurencja na rynku usług edukacyjnych, walka o granty badawcze ma swoje dobre strony. Rośnie operatywność i mobilność uczonych, rośnie także poziom ich pracy dydaktycznej, bo rynek w sposób naturalny punktuje najlepszych. W nowych realiach praca na uniwersytecie „coraz bardziej przypomina prowadzenie indywidualnej działalności gospodarczej w warunkach wolnej konkurencji”.[32] Coraz rzadziej też uczelnia zatrudniająca pracownika występuje na zewnątrz w jego imieniu, częściej to od jego inwencji i zaradności zależy powodzenie danego projektu naukowego.

Jak widać, uczestnictwo uniwersytetu w grze rynkowej jest materią niezwykle delikatną, wymagającej wiele rozwagi od ciał nim zarządzających. Daleko posunięta ostrożność jest wskazana, bowiem jak stwierdza Profesor Tadeusz Sławek: „całkowite zorientowanie uniwersytetu na kształcenie umiejętności zawodowych oznacza utratę niezależności uczelni na rzecz korporacyjnych struktur kształtujących rynek oraz pozbawienie społeczeństwa krytycznej refleksji przyszłych obywateli”.[33] O ile o bezwolnym poddaniu się prawom rynku i niebezpieczeństwom z tym związanych już mówiliśmy, o tyle ostatni fragment powyższego cytatu porusza bardzo istotną kwestię. Jak będzie kondycja społeczeństwa, w którym zabraknie elit, które w odpowiednim momencie powiedzą: idziemy złą drogą, zabrnęliśmy za daleko, przemyślmy to raz jeszcze. Uniwersytet, instytucja „długiego trwania”, nieraz przez wieki swojego istnienia udowadniał, że jest w stanie pełnić rolę służebną. Wybitni ludzie Akademii często stanowili przeszkodę dla totalitarnych zakusów władzy, także w wielu wypadkach ostoję myśli wolnościowej. „Niepokorny świat akademicki – pisze Antonowicz – był środowiskiem podatnym na nowe idee i często stawał się źródłem poglądów kontestujących ówczesne stosunki społeczne i polityczne”.[34] Dziś kontestacji w świecie akademickim niewiele, nie tylko z powodów politycznych. Jak zauważyliśmy wcześniej zmienia się charakter pracy naukowej na uniwersytecie, co owocuje zmianą w postrzeganiu uczonych przez ogół społeczeństwa, które ma coraz większy problem ze zdefiniowaniem pojęcia „elity”. Teraz „intelektualiści muszą walczyć o miejsce na rynku (…), na którym znaczenie uzyskał dyskurs menedżerów i technokratów”.[35] Tymczasem, jak słusznie stwierdza Tadeusz Sławek: „Kształcenie elit nie wyczerpuje się w nabywaniu zawodowych umiejętności, one bowiem – choć niezwykle ważne – zapewniają funkcjonowanie w sferze tego, co jednoznacznie określone i co narażone jest na niebezpieczeństwo rutyny”.[36]

W tych warunkach o elitarności uniwersytetów mówić znacznie trudniej. W pewnym stopniu zaważył tu niewątpliwie także ogromny wzrost liczby osób podejmujących studia. Jest to szczególnie charakterystyczne dla krajów byłego bloku wschodniego. Dla przykładu Polska, na przestrzeni 10 lat, poczynając od roku 1989, powiększyła tzw. indeks solaryzacji z 10 % do ponad 40%! [37] Fakt, iż wraz z pojawieniem się gospodarki rynkowej wielu młodych ludzi poczęło w edukacji wyższej upatrywać swoich szans na lepszą pozycję społeczną, trudno nazwać nagannym. Mimo to niósł on (i niesie nadal) olbrzymie wyzwania dla instytucji uniwersytetu, szybko bowiem „nasunęła się refleksja nad dosłownymi i przenośnymi kosztami owego procesu” [38] Zatłoczona studentami Akademia przestaje myśleć kategoriami elitarności, zastępowanej teraz przez „sprawność” i „doskonałość”. Nie bez znaczenia dla tego procesu jest także rosnąca konkurencja szkół prywatnych, rywalizujących o studenta wyłącznie wedle praw rynku. „Uniwersytety będą traciły swych potencjalnie najlepszych odbiorców, jeśli nie zapewnią wysokich standardów” – pisze Anna Krajewska.[39] W mniejszym stopniu chodzi tu jednak o standardy intelektualne – te często zostają w wyścigu o klienta (studenta) zepchnięte na plan dalszy. „Kult mądrości jest zastępowany kultem sprawności”.[40] Pojawia się pytanie – czy przyczyny kryzysu elitarności uczelni leżą wyłącznie poza nią? Błyskawiczny wzrost liczby studentów, kondycja ekonomiczna państwa, czy ogólne „rozideowienie” życia społecznego odegrały swoją rolę. Ale nie zapominajmy o łatwym do zauważenia kryzysie etosu ludzi uniwersytetu. Jak pisze Przemysław Kisiel „nauka współczesna i współczesne życie naukowe są bardzo dalekie od respektowania i realizowania na co dzień tradycyjnych norm etosowych”.41 Rosnąca liczba pracowników naukowych dzieli swój czas pomiędzy rodzimą uczelnią, a kilka innych etatów, bądź całkowicie z niej odchodzi na rzecz wyższych szkół prywatnych. „Migracja uczonych, ich ruchliwość – zauważa J. Semków – widziana przez pryzmat naturalnej potrzeby prezentowania swoich dokonań w różnych ośrodkach naukowych, jest rzeczą nie podlegającą dyskusji, wręcz chwalebną”. [42] Co jednak w sytuacji, kiedy wspomniane odejście z uniwersytetu ma podtekst wyłącznie finansowy? Dotykamy tu delikatnej kwestii: jak zachować etos, nie czując się godziwie wynagradzanym? Uczony z osiągnięciami, mający poczucie własnej wartości, nie będzie chciał już – by zacytować Profesora Sławka – „zawrzeć siebie” w uniwersytecie. Odda swoje usługi na rzecz prywatnej placówki naukowej bądź dydaktycznej, gdzie będzie nie tylko doceniany, ale i należycie wynagradzany. Fakt ten powinien stanowić światło awaryjne dla władz publicznych uniwersytetów. Skoro, jak skonstatowaliśmy powyżej, Akademia instytucji państwa powoli przestaje być potrzebna, należy poszukiwać alternatywnych źródeł finansowania. Z całą pewnością stawia to uczelnie w niewygodnej pozycji petenta i potencjalnie grozi, jak zauważyliśmy wcześniej, uszczupleniem jej autonomii na rzecz podmiotów sponsorujących, z drugiej jednak strony jest to jedyny sposób na powstrzymanie „odpływu” najcenniejszych jednostek z uniwersytetu. W najgłębszym jego interesie leży także wywieranie nacisku na koła rządzące, by powstały instrumenty prawne, ułatwiające sięganie przezeń po środki pozabudżetowe. Uniwersytet łatwo utraci swój dotychczasowy prymat wśród szkół wyższych, jeśli przestanie inwestować we własnych ludzi.

Kolejnym problemem, przed jakim stają współczesne uniwersytety jest ich biurokratyzacja. Od wielu lat obserwujemy zaburzenie proporcji pomiędzy sferą naukowo-dydaktyczną uczelni a tą administracyjną. Jest to temat drażliwy, mimo to prędzej lub później władze uniwersytetów zostaną zmuszone do zajęcia stanowiska. Olbrzymi rozrost biurokracji budzi nie tylko niechęć kadry naukowej – wzbudza niepokój u wszystkich zainteresowanych choć trochę losem uniwersytetów europejskich. Stawia pytanie o (by sparafrazować „bon-mot” z filmu St. Bareji), „zawartość uniwersytetu w uniwersytecie”. Jest to tym niebezpieczniejsze, że jak zauważa Profesor Sławek, możemy obserwować symptomy „dążenia do rekonstytuowania się poczucia elitarności w edukacji opartego (…) nie na racjach politycznych czy ogólnokulturowych, lecz na podstawach ściśle zawodowej biegłości oraz ekonomiczno-administracyjnej skuteczności”.[43] Biurokratyzacja uniwersytetu jest bez wątpienia owocem silnych, prawie dwustuletnich silnych związków z państwem. Głównymi zjawiskami jej towarzyszącymi były etatyzacja oraz nadawanie wciąż nowych kompetencji uczelnianej administracji. Co zadziwiające, pomimo rozluźnienia stosunków z dotychczasowym mecenasem, uniwersytecka biurokracja ma się dobrze i nadal wydaje się być niezagrożona. Uczestnictwo większości uniwersytetów europejskich w procesie bolońskim wydaje się być w tym względzie dobrą prognozą na przyszłość, niemniej ustalenia dotyczące aparatu administracyjnego uczelni napotykają na silny opór i wprowadzane są mozolnie.

Z czym więc pozostajemy? Co powinno być, w okolicznościach, jakie nakreśliliśmy, naszą główną powinnością wobec uniwersytetu, by choć odmieniony, trwał nadal, nie jako intelektualny skansen, ale również nie jako kolejne przedsiębiorstwo zorientowane na wykalkulowany zysk? Warto w tym miejscu wspomnieć słowa Allana Blooma, gdy pisał, że „uniwersytet jest najbardziej ze wszystkich instytucji zależny od najgłębszych przekonań tych, którzy uczestniczą w jego szczególnym życiu”.[44]   Musimy być świadomi swojej roli w kształtowaniu oblicza Akademii. Zadaniem ciał zarządzających uniwersytetami zaś pozostaje  poszukiwanie „złotego środka” pomiędzy rynkowymi realiami funkcjonowania uczelni, a jej kulturowym wymiarem. Ocalenie tego ostatniego potraktujmy jak wyzwanie. Uniwersytet będzie trwał, jeśli pozostanie miejscem, przestrzenią spotkania. Nie tylko idei, myśli, bądź teorii naukowych, ale przede wszystkim człowieka z człowiekiem, często tak różnych od siebie w sferze przekonań i światopoglądów. Wsłuchajmy się w słowa Profesora Sławka, gdy pisze on o uniwersytecie, który „będzie chronił ducha dobrej mediacji, rzetelnego pośrednictwa, będącego duchem spotkania”.[45] Nie zapominajmy, iż „w żadnym momencie w historii uniwersytet nie był w takim stopniu pod lupa społeczną. Uniwersytet musi odpowiedzieć na to poprzez zwiększenie swoich działań, zarówno służąc społeczeństwu, jak i krytykując je. Tak jednak nie będzie (…), jeśli stanie się on nowa wieżą z kości słoniowej, zamieszkiwana przez nowy gatunek Homo Academicus”.[46]

PRZYPISY

[1]

T. Sławek, Antygona w świecie korporacji. Rozważania o uniwersytecie i czasach obecnych, Wydanie drugie uzupełnione, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego, Katowice 2002, s. 12.

[2]

Ibidem.

[3]

St. Konopacki, Integracja Europy w dobie postmodernizmu, Uniwersytet im. Adama Mickiewicza, Instytut Nauk Politycznych i Dziennikarstwa, Poznań 1998, s. 109.

[4]

Ibidem.

[5]

Ibidem, s. 115.

[6]

T. Sławek, op. cit., s. 11.

[7]

J. Janicki, Niepokoje młodzieży Zachodu, Iskry, Warszawa 1972, s. 117.

[8]

Ibidem, s. 118.

[9]

Ibidem, s. 116.

[10]

Ibidem, s. 99.

[11]

Ibidem, s. 118.

[12]

T. Sławek, op. cit., s 76.

[13]

St. Konopacki, op. cit., s.102.

[14]

B. Reading, University in ruins, Cambridge, Harvard University Press, 1996, s.203.

[15]

M. Kwiek, Filozofia – demokracja – uniwersytet. Wyzwania epoki globalizacji [w:] Filozofia a demokracja, pod red. R. Kozłowskiego i P. W. Juchacza, Instytut Filozofii Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, Poznań 2001, s. 194.

[16]

W. Humboldt, „Organizacja instytucji naukowych, [w:] B. Andrzejewski „Wilhelm von Humboldt”, Warszawa 1989, s. 249.

[17]

M. Kwiek, Zmierzch nowoczesnego uniwersytetu, http://www.forumakad.pl/archiwum/2000/01/artykuly/08-agora.htm

[18]

D. Antonowicz, Uniwersytet przyszłości. Wyzwania i modele polityki, Instytut Spraw Publicznych, Warszawa 2005, s. 33.

[19]

T. Sławek, op. cit., s. 48.

[20]

Ibidem, s. 49.

[21]

D. Antonowicz, op. cit., s 183.

[22]

Z. Melosik, Uniwersytet i społeczeństwo. Dyskursy wolności, wiedzy i władzy, Wydawnictwo Wolumin, Poznań 2002,  s. 98.

[23]

T. Sławek, op. cit., s. 77.

[24]

St. Kozyr – Kowalski, Uniwersytet a rynek, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, Poznań 2005, s. 52.

[25]

R. Brandt, Der Streit der Fakultaten. Vernumft und Frembdbestimmung in der Kantischen Universitat, [w:] I.Kant, Spór fakultetów, tłum M. Żelazny, Wydawnictwo Rolewski 2003, s. 40.

[26]

Ibidem, s. 64.

[27]

D. Ravitch, Left back: A Century of Failed School Reforms, Simon&Schuster, New York – London 2001.

[28]

H. G. Bloland, Postmodernism and Higher Education, Journal of Higher Education, 1995, n. 5, s. 19.

[29]

Z. Melosik, op. cit., s 98.

[30]

D. Antonowicz, op. cit., s. 173.

[31]

Ibidem, op. cit., s. 154.

[32]

Ibidem, s. 140.

[33]

T. Sławek, op. cit., s. 27.

[34]

D. Antonowicz, op. cit., s. 51.

[35]

Z. Melosik, op. cit., s. 103.

[36]

T. Sławek, op. cit., s. 19.

[37]

Ibidem, s. 15.

[38]

Ibidem.

[39]

A. Krajewska, „ ……………………” [w:] Uniwersytet – między tradycją  a wyzwaniami współczesności, pod red. A. Ładyżyńskiego  i J. Raińczuka, Oficyna Wydawnicza „Impuls”, Kraków 2003, s.73.

[40]

Ibidem.

[41]

P. Kisiel [w:] Patologia i terapia życia naukowego, pod red. J Goćkowskiego i P. Kisiela, Universitas, Kraków 1994, s. 173.

[42]

…………………..

[43]

T. Sławek, op. cit., s. 15.

[44]

A. Bloom, Umysł zamknięty. O tym jak szkolnictwo wyższe zawiodło demokrację i zubożyło dusze dzisiejszych studentów, przeł. T. Bieroń, Poznań 1997, s.110.

[45]

T. Sławek,op.cit., s. 80.

[46]

F. Mayor, Culture and the University, European Education 1992, nr.1, s. 16.

——————————————————————————————–
Materiał udostępniany na zasadach licencji
Creative Commons 2.5 Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne

——————————————————————————————–