Jakub Papuczys: Montreal 1976 – sportowy sukces czy społeczna porażka?

Igrzyska Olimpijskie w Montrealu a dwie „nowoczesności”

Pod wieloma względami Olimpiada w Montrealu w 1976 roku była wydarzeniem granicznym i to nie tylko w historii sportu. Dobrze ujął to Tadeusz Olszański: „Zastanawialiśmy się, jakie te Igrzyska były i wtedy Dutkowski, który jest pasjonatem wybuchnął ze złością, że były one paskudne, że nie można było niczego dotknąć, ugryźć żadnego tematu, że była to olimpiada sama dla siebie, bez sensu, OLIMPIADA ZA SZKŁEM! Od tego powiedzenia zaczęły się inne rozmowy na tenże temat, szukanie syntezy. I wtedy okazało się, że dla Hansa Petera Volbrechta z berlińskiego «Junge Welt» była to OLIMPIADA REKORDÓW. Dla Aurela Neagu, redaktora naczelnego bukaresztańskiego «Sportul» była to OLIMPIADA KOMPLIKACJI politycznych i sportowych. Dla świetnego niegdyś węgierskiego tenisisty, Dezso Vada z «Nep Sportu», była to OLIMPIADA BARIER i tych policyjnych, które nas dzieliły od zawodników, i sportowych, obalanych przez pływaków oraz lekkoatletów. Dla Tima Burksa wreszcie z montrealskiej «The Gazette» była to OLIMPIADA DŁUGÓW, za które przyjdzie zapłacić. Niezależnie od tych wszystkich poglądów dla Polaków była to OLIMPIADA SUKCESÓW, bo przecież nigdy przedtem nie zdobyliśmy za jednym zamachem dwudziestu pięciu medali, w tym aż ośmiu złotych” (Olszański, 1977, 10). Była to więc niewątpliwie olimpiada sprzeczności i paradoksów. Stanowiła punkt węzłowy, w którym splotły się najważniejsze problemy, obawy i napięcia nowoczesnego sportu. A także ujawniła nierozerwalny związek sportu z polityką, ekonomią i szeroko rozumianym życiem społecznym. Jednym słowem to właśnie w Montrealu naiwna idea izolowania olimpizmu od problemów współczesnego świata, utrzymywania rzekomej apolityczności całego ruchu, poniosła fiasko. Kordony uzbrojonych żołnierzy oraz policjantów szczelnie otaczających stadiony, drut kolczasty wokół wioski olimpijskiej, szczegółowe kontrole i rozbudowane procedury bezpieczeństwa stanowiły echo zamachów terrorystycznych, których ofiarami stali się sportowcy z Izraela. Choć od tamtych wydarzeń upłynęły cztery lata, dopiero w Montrealu zdano sobie sprawę, jak ta tragedia zmieniła powszechny obraz igrzysk i ich atmosferę.

Montreal to również pierwsze igrzyska, w czasie których doszło do masowych bojkotów. W Kanadzie ich źródłem był sprzeciw wobec dyskryminacji rasowej. W dniu otwarcia imprezy z udziału w niej wycofały się dwadzieścia trzy kraje, w tym dwadzieścia państw afrykańskich. Powodem wykonania tak radykalnego kroku była odmowa wykluczenia z rywalizacji olimpijskiej sportowców Nowej Zelandii. Kraj ten złamał bowiem ustalony wcześniej oficjalnie przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski sportowy izolacjonizm Republiki Południowej Afryki – kraju, w którym panowała wówczas oficjalnie polityka apartheidu – wysyłając tam swoich rugbistów na tournée. Problematyczny w tej kwestii pozostawał jednak fakt, że rugby nie jest dyscypliną olimpijską, a tamtejsza federacja nie należy do komitetu. W ten sposób organizatorzy uzasadnili decyzję o niewykluczaniu tego kraju z Igrzysk, co wywołało gwałtowny sprzeciw państw afrykańskich. Decyzja o niewykluczeniu Nowej Zelandii obnażyła przy tej okazji hipokryzję działań kierownictwa Igrzysk. Wszak hasła równości i wzajemnego szacunku są do dzisiaj jednym z fundamentów odnowionej przez barona Pierra de Coubertina nowożytnej idei olimpijskiej. Tym bardziej, że z tych samych Igrzysk, z dużo mniej istotnych przyczyn, zmuszona do wycofania się została reprezentacja Tajwanu – wtedy jednak zdecydowały względy polityczne i ekonomiczne.

Igrzyska w 1976 roku uzmysłowiły również powszechnej opinii gigantyzm nowoczesnych masowych widowisk sportowych – ogrom kosztów i infrastrukturalnych nakładów potrzebnych do ich organizacji. Po raz pierwszy w historii igrzyska olimpijskie przyniosło miastu-organizatorowi bezpośrednie straty. W przypadku Montrealu dług wyniósł blisko miliard dolarów. Dla mieszkańców fakt ten był tym bardziej szokujący, że zapowiadano organizację skromnych igrzysk z budżetem nieprzekraczającym stu dwudziestu pięciu milionów dolarów. Ostateczne koszty organizacji imprezy opiewały na rekordową ówcześnie sumę ponad półtora miliarda dolarów. Z tego też względu wzbudziły one jawną niechęć i opór mieszkańców miasta, wyrażany uciążliwymi, masowymi strajkami w trakcie trwania imprezy. Krótko mówiąc: kapitał symboliczny generowany przez Igrzyska Olimpijskie został po raz pierwszy przysłonięty bilansem realnych ekonomicznych zysków i strat.

Wreszcie, choć na Igrzyskach w Montrealu ustanowiono największą liczbę sportowych rekordów (głównie w pływaniu i lekkoatletyce), to jeszcze nigdy za wynik i zdobyty medal w tak dużym stopniu nie odpowiadały organizacja szkolenia, technologia, nakłady finansowe. Najlepszym sportowcom towarzyszył sztab fizjologów, dietetyków, masażystów czy psychologów, a ich przygotowania do igrzysk planowane były w najdrobniejszych szczegółach z użyciem naukowych metod oraz wyliczeń z użyciem najbardziej nowoczesnego na tamte czasy sprzętu: „W tym momencie kończą się sprawy dotyczące jednej tylko gwiazdy, a zaczynają problemy związane ze zjawiskiem, jakim jest ogromny postęp pływania w NRD. U podstaw znajduje się doskonała organizacja pracy. Konkretnie. NRD ma swój wysokogórski ośrodek treningowy w Rodopach, w Bułgarii. Jeżdżą tam również pływacy. Po każdym treningu przekazuje się teleksem do Instytutu Naukowego Sportu w Lipsku dokładne rezultaty poszczególnych zawodników oraz wyniki przeprowadzanych przez lekarzy badań i codziennie nazajutrz przychodzi z Lipska teleksem akceptacja lub korekta planu trenerskiego […] Ścisła współpraca trenerów z naukowcami, wprowadzenie nowych metod treningu, w którym dzięki odpowiedniej intensywności można było ograniczyć czas trwania treningu” (Olszański, 1977, 124-125). Przywołany tutaj przykład reprezentacji Niemieckiej Republiki Demokratycznej jest znaczący. W przypadku tego kraju naukowy sposób pracy umożliwiał stosowanie dopingu na przemysłową skalę – i to właśnie w Montrealu plan ten zaczął przynosić pierwsze efekty, naruszając nie tylko granicę uczciwej rywalizacji, ale również włączając sport w mechanizmy zimnowojennej politycznej i technologicznej rywalizacji. To właśnie (jak się po latach okazało) doping zapewnił Kornelii Ender – największej gwieździe tamtych igrzysk – pięć złotych medali, a pływaczkom NRD pozwolił zdeklasować swoje rywalki z USA.

            Igrzyska w 1976 roku stanowią więc cezurę wyznaczającą moment, w którym sport ostatecznie stracił swoją niewinność. Profesjonalne zawody przestały być postrzegane wyłącznie w kategoriach szlachetnej rywalizacji i egalitarnej walki, w której o zwycięstwie decydują indywidualny talent, ciężka praca, przełamywanie własnych słabości i zewnętrznych barier. Udział w zawodach, a nawet ich ukończenie nie były już tak samo ważne jak zwycięstwo czy zdobycie medalu. Sport stał się integralną częścią nowoczesnej rzeczywistości i musiał zacząć mierzyć się z podobnymi problemami, co świat poza stadionem. Struktura współczesnego sportu zaczęła być coraz bardziej zależna od kształtujących rzeczywistość procesów społecznych, politycznych czy ekonomicznych. Złoty olimpijski medal poza wartością symboliczną nabrał wagi politycznej oraz finansowej. Jak złośliwie zauważała „Trybuna Ludu”: „Prasa pisze bez żenady o wysokich, rekordowych kosztach przygotowań olimpijczyków [RFN]. Szef federalnej komisji sportu wyczynowego, dr Meyer, w wywiadzie dla magazynu «Hoer Zu» stwierdził, że tylko rząd RFN, wyasygnował na przygotowania olimpijskie kwotę 200 mln marek. Są to jednak, dodajmy, zaniżone koszty, ponieważ dziesiątki milionów marek wyasygnowały na przygotowania wielkie koncerny i banki, oraz prywatne fundacje promocji sportowej. Tak np. znany koncern chemiczny Bayera z Leverkusen subwencjonował dodatkowo 11 «własnych olimpijczyków» czyli zawodników należących do bayerowskiego klubu”[1]. Ten wyimek z prasy dobrze pokazuje polską specyfikę mierzenia się z „nowoczesnością”, której sport stanowił wtedy doskonałe odbicie. Tę specyfikę warunkowało oczywiście geopolityczne położenie naszego kraju. Kraje zachodnie zdając sobie sprawę z uwikłania sportu w rozmaite kwestie związane z szeroko pojętą modernizacją oraz problemami, jakie się z tym wiążą, tym mocniej wierzyły w siłę i dostrzegały potrzebę rozgrywania Igrzysk Olimpijskich. Zachód bronił bowiem dość wytrwale swoich ulubionych kulturowych przedstawień, a także własnego modelu ich przeżywania oraz doświadczania. Słynny amerykański antropolog i badacz widowisk John J. MacAloon próbując określić performatywną ontologię Igrzysk Olimpijskich właśnie na przykładzie Montrealu twierdził, że: „Igrzyska stały się swego rodzaju zbiorowym przepowiadaniem losów świata i diagnozowaniem jego kondycji. Po druzgocącym doświadczeniu w Monachium fakt, że olimpiada w Montrealu w ogóle się odbyła i że tam terroryści nie zaatakowali, spowodował słyszalne westchnienie ulgi. Mimo, że zazwyczaj «przedstawienie trwa dalej» tygodnie poprzedzające igrzyska od początku XX wieku są pełne obaw, że „ta olimpiada będzie już ostatnia”. Nie da się tego zrozumieć inaczej niż jako nerwową dramatyzację naszych nadziei, że nadchodząca wróżba okaże się pokrzepiająca, a igrzyska będą trwać wiecznie” (MacAloon, 2009, 418). Igrzyska z tej perspektywy stawały się więc wydarzeniem pozwalającym skutecznie przepracować i przezwyciężyć wszelkie konflikty, napięcia i problemy będące efektem procesów kształtujących sportową i pozasportową rzeczywistość.

            Polska raczej odcinała się od tego modelu „nowoczesności” traktując ją jako twór typowo zachodni, nic więc dziwnego, że Igrzyska w Montrealu i wszystkie opisywane wcześniej związane z nimi kontrowersje, posłużyły jako idealna okazja do krytyki demokratycznego stylu życia oraz kapitalistycznego modelu organizacji społeczeństw po drugiej stronie żelaznej kurtyny: „Zmorą już nie tylko Igrzysk, ale w ogóle mieszkańców Montrealu (przypuszczam zresztą, że całej Kanady) są strajki. Albo trwają, albo się kończą lub zaczynają. Perypetie kolarzy – torowców ze sprzętem na lotnisku także wynikły z tego, iż zapowiadało się na strajk bagażowych i samolot wyładowywało tylko trzech ludzi. Kiedy nazajutrz odwiedziłem biuro PLL «Lot» na ulicy Sherbrooke 1000, dowiedziałem się, iż opóźnienie w wyładowywaniu wynikało właśnie z powodu wiszącego w powietrzu strajku i koło tych trzech bagażowych trzeba było chodzić jak koło przysłowiowego jajka, aby się broń boże nie obrazili. Jeden z naszych bardzo popularnych tu rodaków, dyrektor toru kolarskiego Leszek Chełmiński, złamał nogę. Zawieziono go do szpitala, tam zaś spokojnie mu oświadczono: «Niech pan przyjdzie za dwa tygodnie, kiedy skończy się strajk»”[2]. W podobnym duchu narzekano na „utrudnienia”, jakie stawiano polskim dziennikarzom chcącym zobaczyć bezpośrednio ze stadionu mecz naszej piłkarskiej reprezentacji: „No, to już mecz z Nigerią mamy z głowy, bo «zapomnieliśmy» zabrać ze sobą nadwyżkę w postaci siedemdziesięciu dolarów”[3]. Ton ten był bardzo charakterystyczny dla ogólnej negatywnej narracji na temat atmosfery tamtych Igrzysk kreowanej w naszej prasie: „Mówili, że w mieście widać i czuć na każdym kroku Olimpiadę, wierzcie mi, że ani nie czuć, ani nie widać. I gdyby nie Centrum Olimpijskie, to znaczy stadion w stanie mocno surowym z cudnym welodromem, pływalnią oraz wioska – można by sądzić, że przybyliśmy do jednego z dużych miast przemysłowych Kanady, w których ludzie zajęci są swoimi codziennymi sprawami”[4]. Zasygnalizowane tutaj narzekania na stan olimpijskich obiektów i poziom sportowej infrastruktury, powtarzane były niemal do znudzenia. Montrealski welodrom opisywano na przykład w następujący sposób: „Najpiękniejszy na świecie kryty tor kolarski zbudowany z dziewiętnastomiesięcznym opóźnieniem za sumę przekraczającą o dwieście dwadzieścia sześć procent pierwotny kosztorys. Wielka wada – przeciekający dach”[5]. Wioska olimpijska zaś – jak donosiła polska prasa – była ciasna (jedna łazienka przypadała na dwanaście osób) i przerażająca w swoim industrialnym wyglądzie. Dalekie od olimpijskich miały też być panujące w niej warunki i atmosfera, które nie pozwalały polskim sportowcom na należyty odpoczynek ponieważ: „u sąsiadów grają radia tranzystorowe, uruchamiane są telewizory… Na szczęście telewizorów jest mało. Kanadyjczycy bowiem, którzy na igrzyska wydali już ogromne pieniądze, stali się teraz bardzo oszczędni i każą sobie płacić za wynajęcie telewizora około sto dolarów”[6].

Oficjalny obraz sportu w naszym kraju był całkowitym przeciwieństwem tak kreowanego modelu zachodniego. W Polsce rywalizowano postulaty szlachetnej sportowej walki, dbano za jego pomocą o szerzenie pokoju między narodami i wykorzystywano zawody do osobistego rozwoju, aby następnie pozytywnie wpływać na społeczeństwo. Jak obwieszczał olimpijczyk Andrzej Biegalski: „Sport doskonale uczy zależności między wkładem pracy a jej wynikami. Sądzę więc, że podobnie jak teraz podporządkowuje wszystko sportowemu mistrzostwu, będę się później starał o osiągnięcia zawodowe”[7]. Sekretarz Komitetu Centralnego Zdzisław Żandarowski zaś wprost: „stwierdził, że sport stanowi w życiu społecznym naszego kraju niezmiennie ważny czynnik w pracy wychowawczej, jest wykładnikiem ogólnego rozwoju cywilizacyjnego narodu, zdrowia i tężyzny fizycznej młodej pokolenia. Swoimi sukcesami i osiągnięciami sprzyja umacnianiu autorytetu Polski w świecie […] wyraził uznanie dla polskich olimpijczyków, którzy dzięki wytrwałości i wytężonemu treningowi osiągnęli wysoką formę dająca im szansę reprezentowania w Montrealu barw naszego kraju”[8]. Teoretycznie na tego rodzaju krytykę i budowanie alternatywnej wizji funkcjonowania sportu mogliśmy sobie pozwolić. Pod względem sportowym była to dla nas najlepsza olimpiada w historii – nasza reprezentacja zdobyła dwadzieścia sześć medali (w tym siedem złotych) i zajęła szóste miejsce w ogólnej klasyfikacji medalowej (choć w dniu zamknięcia Igrzysk tych medali teoretycznie Polska zdobyła o jeden więcej i to złoty. Jak się jednak okazało kilka miesięcy po zakończeniu Igrzysk jego zdobywca ciężarowiec Zbigniew Kaczmarek był na dopingu i medal musiał zwrócić). Na tej podstawie wytwarzano poczucie, że model nowoczesności po wschodniej stronie żelaznej kurtyny jest co najmniej tak samo dobry i skuteczny jak zachodni. Na płaszczyźnie ideowej najlepiej wyraził to socjolog Jan Szczepański, w której przeciwstawiał on demokratyzację modernizacji, a skuteczne rywalizowanie na płaszczyźnie ekonomicznej, naukowej i cywilizacyjnej z krajami zarówno bloku zachodniego, jak i wschodniego uważał wówczas za absolutny priorytet naszego rozwoju, któremu powinny być podporządkowane wszystkie inne sprawy (Szczepański, 1971, 140-146). Zresztą władza to nieustannie podkreślała, a sport w latach siedemdziesiątych stał się jednym z najważniejszych mechanizmów gierkowskiej propagandy sukcesu. Postaram się jednak pokazać, że sportowy sukces z Montrealu, choć doskonale nadawał się na propagandowe zagrania, paradoksalnie odsłaniał wszelkie braki, wady i całą iluzję gierkowskiej „nowoczesności”. Coraz wyraźniej uwidaczniała się przy okazji tej olimpiady typowa dla tamtego okresu siermiężność, bylejakość i wiara w szczęśliwy zbieg okoliczności a nie trwałe, systemowe rozwiązania. Choć postulowana przez rząd budowa „drugiej polski” i polityka „otwarcia na zachód” miały udowadniać, że z globalnego punktu widzenia nie odstajemy od innych to w gruncie rzeczy tylko uwypukliła nasze cywilizacyjne zacofanie oraz mentalnościowy prowincjonalizm i ograniczenia. Przywołany wcześniej Tadeusz Olszański choć niby uświadamiał sobie wagę i znaczenie protestu krajów afrykańskich, ich walkę o równouprawnienie oraz konieczność krytyki rasowej dyskryminacji pisząc, że „rasizm jest rzeczą wstrętną, ohydną. W Afryce Południowej czarni nie mają równych praw z białymi również w sporcie. Za to właśnie MKOl skreślił ten kraj z listy swoich członków” (Olszański, 1977, 34) potrafił kilka stron wcześniej scharakteryzować kenijskiego trenera Kipchoge Keino w następujący, rasistowski przecież sposób: „Odpowiadał na pytania bardzo dyplomatycznie, w tym, co mówił, nie było ani krzty tak charakterystycznej dla Murzynów z Afryki buńczuczności” (Olszański, 1977, 27).  Przykład ten najlepiej chyba pokazuje, że krytykowano czy odwoływano się do modelu zachodniej nowoczesności, komentowano jej podstawowe założenia, wartości, cele czy postulaty, jednocześnie kompletnie nie rozumiejąc ich istoty.

Pomimo, że potępiano komercyjny, profesjonalny model sportu, przekonanie, że skoro zawodnicy wykonują swoją pracę, więc za występ powinni otrzymać odpowiednią zapłatę, to jednocześnie mniej lub bardziej wprost wyrażano przeświadczenie, że model ten jest czymś „normalnym”, naturalnym i również powinniśmy do niego dążyć. Zauważył to chociażby na łamach prasy Stanisław Dygat: „Zbyt wiele niedomówień nagromadziło się wokół nabrzmiałego problemu: amatorzy-zawodowcy. Zawsze byłem za wyjaśnieniem tej sprawy […] Zawodowi sportowcy są pracownikami przemysłu. Czy razi kogoś zawodowy aktor? Wręcz odwrotnie, w sztuce nie ma nic gorszego jak amatorszczyzna. Czemu więc wobec zawodników stosować inną miarkę? Przecież widowiska, w których występują służą tak samo publiczności jak filmy i przedstawienia teatralne”[9]. Mówiąc wprost: narzekaliśmy, że w Kanadzie za wszystko trzeba płacić w dolarach, bo to przejaw komercjalizacji ducha igrzysk, ale też podświadomie jako dziennikarze i odbiorcy igrzysk żałowaliśmy, że tych kilkudziesięciu dolarów nie mamy. Ten żal, narastające podskórnie rozczarowanie coraz bardziej dotkliwą rzeczywistością oraz wynikające stąd smutek, zniechęcenie i rozgoryczenie, którego nie były w stanie przykryć nawet największe olimpijskie sukcesy, dawały o sobie coraz wyraźniej znać. Jak mi się wydaje gorzka świadomość kryzysu, w jakim znalazło się polskie społeczeństwo w roku 1976 zdecydowanie wpłynęła na kulturowy odbiór tamtych Igrzysk i pod nawet największym sportowym sukcesem kazała widzieć coraz bardziej dojmującą pozasportową porażkę.

Piłkarze

Pierwszym przykładem na to, w jaki sposób sukces na tych igrzyskach wyzwolił ogromny ładunek kompleksów oraz podskórnie gromadzonych w naszym społeczeństwie pokładów goryczy i rozczarowania była reakcja na srebrny medal zdobyty przez piłkarzy. Turniej olimpijski zaczął się bowiem dla nich bardzo źle. Za sensację uznano zaledwie remis obrońców tytułu sprzed czterech lat i trzecią drużynę ostatnich Mistrzostw Świata z szerzej nie liczącą się w piłkarskim świecie reprezentacją Kuby. Mecz ten na szczęście, jak złośliwie zauważała prasa, można było obejrzeć tylko bezpośrednio ze stadionu, gdyż „koledzy z telewizji mieli jakieś kłopoty z bezpośrednią transmisją. Jeśli jednak nawet obraz nie dotarł do kraju, odbiorcy nie powinni się tym martwić, bo był to po prostu kiepski mecz”[10]. Niestety kolejne spotkania nie przyniosły poprawy i choć przyniosły nam ostatecznie wicemistrzostwo olimpijskie to styl gry, jak można wnioskować z relacji, w trakcie całego turnieju pozostawiał wiele do życzenia: „Nie ziściły się marzenia o obronie tytułu. Trudno, w sporcie nie zdobytą dawniej sławą, lecz umiejętnościami w dniu kolejnej konfrontacji zdobywa się najwyższe trofea. Niestety w tym meczu polscy piłkarze nie wypadli dobrze”[11].  Oliwy do ognia dolewał fakt, że turniej olimpijski, z założenia całkowicie amatorski, nie był zbyt silnie obsadzony. Orły Górskiego rozegrały w nim w zasadzie jeden mecz z, jak zaznaczano, „normalnym” przeciwnikiem – drużyną Niemieckiej Republiki Demokratycznej. To właśnie był przegrany finał. Reszta przeciwników prezentowała – i to też cytat z prasy – „poziom mniej więcej naszej ligowej klasy okręgowej”[12]. Rzeczywiście drużyny wcześniej wspomnianej Kuby, Iranu, Koreańskiej Republiki Ludowej i młodzieżowej reprezentacji Brazylii futbolowymi potęgami nie były, tym bardziej zadziwia więc fakt, jak wiele miejsca poświęcono w prasie, dyskusjom nad grą i poziomem naszych piłkarzy. Po sukcesach osiągniętych chwilę wcześniej piłka nożna bezsprzecznie stała się polskim sportem narodowym, rozbudziła wielkie nadzieje, z tego powodu też wszelkie potknięcia naszej drużyny były przeżywane w sposób spotęgowany. Dlatego w okresie pomiędzy rokiem 1974 (Mistrzostwa Świata w piłce nożnej w RFN) a 1978 (Mistrzostwa Świata w piłce nożnej w Argentynie) miał miejsce niezwykle złożony, paradoksalny i sprzeczny w gruncie rzeczy proces jednoczesnej mitologizacji i krytycznej, radykalnej demitologizacji naszej srebrnej jedenastki. Naturę tego procesu dobrze oddał Jerzy Górzański na łamach „Sportowca”, który tak skomentował postawę naszych piłkarzy po meczu z Kubą: „Nasi [piłkarze] w ogóle słabiej wypadają z tego typu zespołami [Kubę określił jako drużynę przyszłości – przyp. J.P.], ponieważ patrząc na grę piłkarzy odnosi się wrażenie, że oni przyszłość mają już poza sobą”[13]. Siła oddziaływania „cudu na Wembley” powoli się wyczerpywała, a jednocześnie podskórnie w wyobrażeniach społecznych wciąż była obecna. Uważano powszechnie, że po sukcesie z RFN piłkarze rozmienili się na drobne, że ich celem był tylko i wyłącznie wyjazd za granicę, że przestali przykładać się do gry w reprezentacji i w zasadzie upadek tej drużyny jest bliski oraz nieunikniony. Z drugiej strony, wierzono, że może jednak znowu się uda (Papuczys, 2016, 48-56). Nie tylko przecież w kibicowskiej świadomości tkwiło przekonanie, że „my-Polacy” mobilizujemy się wyłącznie na wydarzenia ważne i przełomowe, a im bardziej sytuacja, w której tkwimy wydaje się beznadziejna, tym bardziej spektakularne odnosimy zwycięstwo. Montreal ten stan paradoksalnej sprzeczności doskonale ugruntował – gramy słabo, sami piłkarze start na Igrzyskach eufemistycznie mówiąc lekceważą, a mimo tego zdobywamy srebrny medal. Mówiąc metaforycznie: choć na razie odgrywają kiepską farsę to gdy wejdą na odpowiednią scenę – jak zapewne wciąż miano nadzieje – swój tradycyjny Polski dramat rozegrają po mistrzowsku. Tego rodzaju nastroje zbiorczo opisał i scharakteryzował Krzysztof Mętrak w felietonie wydrukowanym na łamach „Kultury” dwa miesiące przed Igrzyskami: „Kult jednostki-piłkarza kończy się zawsze na deskach operetki. I tak operetkowe losy zafundowała sobie nasza «srebrna jedenastka». Stojący zawsze w naszej klatce przemiły Jaś Tomaszewski zmienił w ŁKS trenera, bo tak chciał […] Gorgoń w kuszetce z Francji tak się rozluźnił, że kierownik wyprawy musiał jakieś niepoczytalne kobiety przesadzać na inne miejsca, a jak już przesadził, to potem przesadzali wszyscy […] Adaś Musiał po prostu zabalsamował się w lokalu, wpadł w poślizg swoim BMW, wyrżnął szczęśliwie w ciężarówkę, więc nabluzgał lekarzom na pogotowiu […] Kazio Deyna, panisko naszej piłki, Zanussi murawy […] zapragnął staranować sędziego, więc go zdjęto z trawy i się obraził […] Gadocha wraz z Marksem (kiedyś dobrze kryty, ale był zawodnikiem jednonożnym i miał kiwkę lewo) – pojechali na prawo, na saksy”[14]. Wbrew pozorom Mętrak nie przyłącza się jednak do powszechnej litanii narzekań i krytyki zachowania naszych piłkarzy. Przytacza je zbiorczo i też bez wątpienia ironicznie raczej po to, żeby wskazać na ich afektowany, nieco przesadzony i plotkarski charakter. Faktycznie winę za to, że jeszcze nie staliśmy się futbolową potęgą bardzo łatwo zwalić było na samych zawodników, zwłaszcza gdy swoim zachowaniem dawali do tego najlepsze podstawy. Mętrak jest jednak dużo bardziej przenikliwy, a jego tekst kończy następujący passus: „Nie trzeba się na nich zżymać, trzeba im współczuć, że stracili swą szansę, że są w sytuacji przecenionego, przechodzonego towaru. Prawienie o tym, że prawdziwy sportowiec pragnie ciągłego doskonalenia się jest czystą kazuistyką, gdyż człowiek nie może się doskonalić, kiedy ustawicznie rozgląda się za pracodawcą. Pragnienie nieustannego sukcesu, potrzeba walki rozpiera tylko tych, którym za to nie płacą. Natomiast piłkarze zawodowi są moralni, bo im płacą więcej, ale za to wyzyskują jak niewolników, co nam się oczywiście nie podoba”[15]. Zauważył to również w tym samym 1976 roku Tadeusz Konwicki, pisząc w Kalendarzu i klepsydrze: „Łatwiej jest wspiąć się na cokół, niż na nim wytrwać. Zdobyli prawie wszystko, co mogli zdobyć w swojej młodości. Znaną koleją rzeczy będą teraz grali coraz gorzej i sława ich będzie topniała coraz szybciej. Ale kibice nie chcą wiedzieć o nieubłaganych prawach sukcesu i zapomnienia. Rozjątrzeni wilczym apetytem będą się domagać nowych, olśniewających zwycięstw. Będą żądać gwiazdki z nieba. Oto spełniło się życie dwudziestokilkuletnich ludzi. Przed nimi już tylko równia pochyła mozolnej codzienności, gorycz odchodzenia w anonimowość. W pierwszej ćwiartce swojej drogi wyznaczonej przez Opatrzność zjedli cały zapas żelaznej porcji wielkiego sukcesu. Popatrzyli na świat z bardzo wysoka. Teraz do końca została już tylko perspektywa dżdżownicy. To znaczy nasza wspólna perspektywa” (Konwicki, 2005, 290-291). Coraz więc wyraźniej i bardziej wprost zdawano sobie sprawę, że to nie tylko piłkarze są winni obniżenia poziomu gry naszej reprezentacji. A wręcz, że właśnie w momencie granicznym dla ich karier rozgrywa się ich jednostkowa tragedia – zamiast grać w najlepszych drużynach na świecie, ciągle się sportowo doskonalić, duszą się w realiach komunistycznego systemu, grając w przeciętnej lidze i otrzymując za to kiepską, jak na ich umiejętności płacę (co jak słusznie zauważył pisarz było – choć w nieco innej skali – codziennym doświadczeniem większości polskich obywateli). Nic dziwnego, że rodziło to w nich frustrację i skłaniało do ucieczki w różne destrukcyjne zachowania. Montreal był więc w tym sensie cezurą, że oprócz powszechnej krytyki postawy samych piłkarzy coraz głośniejsze stawały się głosy, że w winny jest też system, w którym przyszło im grać i trenować. Kazimierz Górki – trener kadry i niepodważalny ojciec dotychczasowych sukcesów – rezygnując po igrzyskach ze swojej funkcji wprost przyznał, że coraz więcej rzeczy przestało od niego zależeć[16]. I zapewne nie tylko sprawy czysto organizacyjne miał tutaj na myśli, choć i ta kwestia stawała się coraz bardziej istotna. Sukces osiągnięty przez piłkarzy na poprzednich Igrzyskach i Mistrzostwach Świata nie przyniósł bowiem żadnej materialnej czy infrastrukturalnej poprawy warunków uprawiania „profesjonalnego” sportu. Celnie skomentowała to zapytana przez „Przegląd Sportowy” Maryla Rodowicz: „Po prostu osiągnięcia jednostek czy grup wyprzedzają znacznie przygotowania organizacyjne. Nasuwają się jaskrawe analogie ze sportem. Niedawno prezes PZPN przyznał w wywiadzie udzielonym «Kulturze», że administracja piłkarska została zaskoczona eksplozją sukcesów, a baza i szkolenie nie nadążają. Talenty Fibaka też nie są odpowiednio dyskontowane. Za mną również nie stoi nic i nikt. Myślę o menażerach, impresariach. O wszystko muszę się starać sama”[17]. Sukces piłkarzy z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych w warunkach, w jakich został osiągnięty nie mógł więc mieć żadnych trwałych konsekwencji. Okazał się takim samym mitem jak złuda chwilowej w gruncie rzeczy poprawy jakości życia dokonanej przez reformy Gierka. Choć w kontekście piłki nożnej pokazał to ostatecznie rok 1978 i „przegrane” Mistrzostwa Świata w Argentynie, to już Igrzyska w Montrealu były bardzo wyraźnym symptomem powolnego rozpadu.

Siatkarze

Podobnie w społecznym odbiorze zadział inny wielki – tym razem bez żadnych wątpliwości – sukces Polaków na tamtych Igrzyskach, czyli złoty medal siatkarzy prowadzonych przez Huberta Wagnera. Weszliśmy na najwyższy stopień podium, pokonując w finale największego, nie tylko sportowego wroga, czyli Związek Radziecki. W dodatku udało nam się to osiągnąć realizując typowy polski scenariusz: obroniwszy dwie piłki meczowe w secie trzecim, by na fali mocy i uniesienia z tak nieoczekiwanego zmartwychwstania rozbić przeciwnika w pył w dwóch setach następnych. Sukces jednak nie był tak pełny i absolutny, jak to się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. W wypadku siatkarzy problematyczna była sama droga i sposób, w jaki zwycięstwo to zostało osiągnięte. Najlepiej ujął to w jednym ze swoich reportaży z Montrealu wcześniej cytowany Tadeusz Olszański: „Okazało się, że w gruncie rzeczy Hubert Wagner zwykłymi przecież środkami osiągnął niezwykły cel, z drużyny, która przegrywała – zrobił zwycięzców, odwrócił całkowicie zastany układ […] Wagner oczywiście narzucił swoim zawodnikom ogromne wymagania. Zmusił ich do gigantycznej pracy, ale przecież zrobił to w sposób logiczny, klarowny, nie przeprowadzał w trakcie roboty żadnej reorganizacji, twardo stał przy swoim. Ciekawe zjawisko, że właśnie przemyślane działanie, systematyczna praca, która funkcjonuje na całym świecie, jako rzecz normalna, często budzi w nas takie wielkie zdziwienie i wątpliwości. Hubert Wagner wiedział, że aby pokonać lepszych przeciwników, trzeba po prostu więcej od nich pracować. Nie tylko więcej, lepiej i mądrzej także. No i dlatego nazwano go człowiekiem okrutnym i bezwzględnym. Krytykowano jego działanie na prawo i lewo, choć przecież podkomendni ze zrozumieniem wykonywali wszystkie życzenia trenera” (Olszański, 1977, 286).

Można powiedzieć, że w kraju, który ceni zryw, odnoszenie zwycięstwa ducha nad materią, w którym moralna wiktoria jest ważniejsza od rzeczywistej przegranej, afiszowanie się z mądrą pracą, taktyką, przemyślanym sposobem przygotowań musi wprawiać co najmniej w konfuzję. Zwłaszcza gdy trener jeszcze przed zawodami, z, jak podkreślano, ogromną „pychą” i „butą”, zapewnia, że poza złotym medalem nic go nie interesuje i jest pewien, że z Montrealu go przywiezie. Musiało to mierzić w kraju, w którym wszelka normalna praca prowadząca do systemowej modernizacji i trwałej poprawy jakości życia skazana była na porażkę, chociażby przez nagłe i nieoczekiwane podwyżki cen żywności (Igrzyska rozgrywały się właściwie tuż po wydarzeniach w Ursusie i Radomiu). Sukces Wagnera więc pomimo powierzchownej radości, jaką wywołał, podświadomie raczej generował niechęć społeczeństwa. Tym bardziej, że Wagner nie zamierzał ukrywać wad naszego narodowego charakteru i otaczającej nas rzeczywistości, wręcz przeciwnie wytykał je na każdym kroku – to one doprowadziły również do jego rezygnacji, którą zapowiedział jeszcze przed samymi Igrzyskami. Już w momencie grania „Mazurka Dąbrowskiego” było więc wiadomo, że ten wielki sukces nie będzie miał raczej swojej kontynuacji i ponownie w żaden sposób na trwale nie zmieni, nie tylko sportowej, rzeczywistości. Wagner swoją decyzję uzasadniał beznadziejną organizacją działania siatkarskiej infrastruktury, administracji i materialnego zaplecza – on sam nie miał już sumienia kazać więcej tak ciężko pracować grupie ludzi skoro ich wysiłek jest marnowany przez głupotę działaczy, czy brak normalnej i podstawowej szkoleniowej bazy. Znowu więc sportowy panteon, do którego weszli siatkarze w gruncie rzeczy odsłaniał ruiny i pustkę, która go otaczała.

Zaplecza polskiej „nowoczesności”

Kwestia organizacyjnego zaplecza i tak zwanej szkoleniowej bazy była zresztą w trakcie Igrzysk przywoływana i poruszana wielokrotnie. Rzecz jasna, wbrew temu, co mówił Wagner, większość dziennikarzy, zwłaszcza z „Trybuny Ludu”, o organizacyjnym zapleczu pisała w tonie afirmatywnym. Sukces olimpijskiej ekipy do tego zachęcał i pozornie potwierdzał słuszność tego tonu. Tak wielkiego sportowego triumfu nie omieszkała rzecz jasna wykorzystać też władza, automatycznie rozszerzając go na sukces społecznego i politycznego systemu, w którym został osiągnięty. Prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Bolesław Kapitan potwierdzał, że „sukces odniesiony przez sportowców Polski w Montrealu możliwy był dzięki warunkom stworzonym przez socjalistyczne państwo”, a premier Piotr Jaroszewicz podczas uroczystego przyjęcia polskich olimpijczyków dodawał „że na sukcesy złożyła się wieloletnia praca zawodników, trenerów, lekarzy i działaczy, wsparta nowoczesnym warsztatem szkoleniowym i osiągnięciami nauki”[18].

Wizja ta jednak wobec dostrzegalnych gołym okiem faktów coraz mocniej zaczynała się chwiać. Zwłaszcza tak postulowana przez Jaroszewicza nowoczesność była – jak już wcześniej zaznaczałem – w zderzeniu z polskim kontekstem mocno problematyczna. Przywoływany wcześniej Wagner na pytanie dziennikarza, czy przedolimpijskie zgrupowanie w wysokogórskim ośrodku Font Romeau we Francji było wprowadzeniem do przygotowań form najnowocześniejszego, naukowo opracowanego treningu odpowiedział z charakterystyczną dla siebie szczerością i bezkompromisowością: „Osobiście wyznać jednak muszę, że do Font Romeau jadę z drużyną przede wszystkim dlatego, że na sali mogę swobodnie powiesić w poprzek trzy siatki, sauna jest zawsze czynna i ośrodek odnowy zawsze do dyspozycji. To są sprawy najważniejsze, a jednocześnie najprostsze i doprawdy nie mogę pojąć, dlaczego u nas tak trudno je zapewnić”[19].

 Równie wymowny w tych okolicznościach jest opis drogi do sukcesu Janusza Pyciaka-Peciaka, zdobywcy złotego medalu w pięcioboju – nomen omen – nowoczesnym. Kiedy w kolejnych wywiadach zaczął ujawniać nie tylko jak ciężko codziennie trenuje, ale jak wiele przeszkód organizacyjnych i szkoleniowych musi pokonywać, zaczęto się powszechnie dziwić, że w takich warunkach można osiągnąć poziom pozwalający w ogóle zakwalifikować się na olimpiadę. Wiele uwag sprowokowało jego wyznanie, jak wiele czasu poświęca na dojazdy pomiędzy ośrodkami, w których jest w stanie trenować poszczególne dyscypliny – przykładowo na dostanie się z hali strzeleckiej na basen tuż przed samą olimpiadą marnował codziennie około dwóch godzin[20]. Pytano więc całkiem słusznie, co by było gdyby w Polsce znajdował się choć jeden centralny ośrodek, w którym trenować by mogli tylko pięcioboiści? Pyciak-Peciak wprawdzie ostatecznie nie zawiódł, ale w rozgrywce drużynowej w Montrealu tylko otarliśmy się o podium, zajmując czwarte miejsce. Tak ostatecznie podsumował tę kwestie sam zawodnik: „Zastanawiałem się niejednokrotnie nad tym, co mnie, przepraszam, nas, bo przecież nie byłem sam, przez tyle lat dopingowało do walki? Była nas garstka, kilkunastu, najwyżej kilkudziesięciu, uprawiających i zafascynowanych nie istniejącym przecież w Polsce pięciobojem. Jest na to jedna odpowiedź. Mobilizował nas brak wiary w nasze możliwości! Mam ogromną satysfakcję, bo udowodniliśmy, że niesprawiedliwie nas oceniano. Raz na zawsze pozbyłem się kompleksu tego zawodnika, którego skreślają! I nie tylko ja. Nasza dyscyplina także” (Olszański, 1977, 102).

Nasza „nowoczesność” więc w tamtych czasach nie tylko w sporcie była specyficzna. Najlepiej oddaje to artykuł z „Przeglądu Sportowego” autorstwa Karola Pastuszewskiego wymownie zatytułowany Niech trema uskrzydla. Pastuszewski zwracając uwagę na rozwój światowego sportu, wzrost jego poziomu i osiąganych przez sportowców wyników, a także przyglądając się sposobom i metodom przygotowań innych reprezentacji, słusznie zauważa, że Igrzyska w Montrealu były momentem przełomowym, jeśli chodzi o konieczność włączenia do sportu wsparcia technologii, nowoczesnych badań i całego sztabu lekarzy, dietetyków czy fizjologów. I o ile na zachodzie (ale też w Związku Radzieckim czy w NRD) było to od dawna uznane za oczywistość to: „W naszym kraju takie dziedziny nauki jak medycyna sportowa, jak psychologia sportu, jak fizjologia wysiłku sportowego, jak dietetyka sportowa, pozostają daleko w tyle za naszymi potrzebami i osiągnięciami zagranicznymi. Weźmy psychologię. Nie ma u nas specjalizacji w tym trudnym zakresie. Potrzeby sportu próbuje się zaspokoić mimochodem bez systematycznej współpracy. Nic też dziwnego, że rezultaty mamy gorsze niż inni” (Pastuszewski, 1976, )[21].

Konieczność wysłania do Montrealu psychologa postulował parę dni wcześniej trener bokserów. Argumentował, że przedstawiciele tej dyscypliny muszą stoczyć przynajmniej pięć stresujących i wyczerpujących psychicznie pojedynków, a w dodatku umiejętnie regenerować się w czasie pomiędzy kolejnymi walkami. Kilka dni po ukazaniu się mocno krytycznego artykułu Pastuszewskiego, w relacji z codziennych przygotowań naszych sportowców pojawił się jednak fragment (stanowiący być może wymuszoną przez władzę korektę słów dziennikarza): „Po co nam się psychologicznie opiekować pięściarzami, skoro jedzie z nami chodzące źródło humoru, worek anegdot, żywy pamiętnik, czyli wielce popularny Stasio Zalewski, sam były nawet jeszcze przedwojenny zawodnik, trener, masażysta, głównie jednak człowiek, który znakomicie potrafi wpływać na psychikę zawodników, odwrócić ich uwagę od czekających zadań, wnieść tak bardzo potrzebną szczyptę humoru”[22]. Sądzę, że (także symboliczne) zastąpienie profesjonalnego psychologa (którego miejsce w samolocie zajął zapewne któryś z prominentnych działaczy sportowych) mityczną niemal w polskim sporcie figurą człowieka do wszystkiego, sypiącego dowcipami i rozładowującego psychiczne napięcia „pana Stasia”, jest chyba najbardziej emblematyczne dla oceny ówczesnej polskiej „nowoczesności”.

Montreal 76’ – sukces, rozczarowanie czy przebudzenie?

Przytoczone powyżej przykłady ugruntowują hipotezę, że rok 1976 był przełomowy, jeśli chodzi o stopniowy zmierzch systemu komunistycznego. Stanowił moment powolnego rodzenia się powszechnej i masowej autorefleksji skutkującej narastającym oporem wobec narzuconej przez władze wizji rzeczywistości. Sport, a olimpiada w Montrealu chyba szczególnie, wbrew temu, co czasem sądzi się o ich udziale w propagandzie sukcesu (Friszke, 1995, 43-45; Paczkowski 1998; Szujecki 2014) , dobrze te zmiany odzwierciedlały, a czasem wręcz inicjowały. Kanadyjskie Igrzyska pokazały, jak zmieniał się narodowy paradygmat i kształt zbiorowego imaginarium. Z coraz większą trzeźwością uświadamiano sobie, że pomimo szumnych zapowiedzi z początku dekady, żadnej drugiej Polski nie będzie, a socjalistyczna droga do normalności jest drogą prowadzącą donikąd. W cuda przestano powoli wierzyć, a mit Polaka wiecznie wojującego z przeciwnościami losu, który zawsze daje sobie radę powoli zaczął się wyczerpywać. A na pewno stracił swoją kompensacyjną moc, którą ujawnił jeszcze dwa lata wcześniej na Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej w RFN. Choć wiara w cudowny zryw jeszcze się tliła, liczba medali zdobytych w Montrealu jakoś ją podtrzymywała, to jednak nie była ona już w stanie przykryć licznych braków, niedoborów i słabości coraz bardziej siermiężnej rzeczywistości. Inaczej mówiąc, nawet wielki sportowy sukces nie był w stanie przyćmić realistycznej oceny świata dokonywanej przez żyjących ówcześnie Polaków. Dobrze oddają to słowa dyrektora hotelu Victoria Stanisława Wcisły, który na ankietę przeprowadzaną przez „Sportowca” pytającą o szanse naszych rodaków na Olimpiadzie pełen obaw, wątpliwości, ale chyba też smutnej ironii odpowiedział: „Co mnie poza tym niepokoi, to fakt, że nie mogę liczyć – rozpatrując możliwości w sferze realnej, na wiele medali, przede wszystkim złotych, w konkurencjach, które pozostawiają wspomnienia: w lekkoatletyce, szermierce, boksie […]. Wracając do rozważań olimpijskich. Realia to jedno, możliwości, niczym pod Samosierrą – drugie. Polacy słyną z tego, że są nieobliczalni. I może za przykładem Trasy Łazienkowskiej, której czas budowy tak bardzo został skrócony, również cykl treningowy w wielu dyscyplinach, dotychczas wlokący się ślamazarnie, nagle wystrzeli entuzjazmem kilku Mazurków. Oby tak się stało”[23]. Poniekąd tak się stało, ale jak starałem się pokazać w codzienności, w której żyli ówcześnie Polacy na niewiele mogło się to już zdać. Romantyczne uniesienia wobec natłoku problemów traciły swoją moc sprawczą. Jak zauważał na kartach swojego dziennika Mieczysław Rakowski 18 stycznia 1976 roku: „[Ludzie] niepokoją się rozdźwiękiem pomiędzy językiem oficjalnej propagandy, a rzeczywistością dnia codziennego, rozdwojeniem życia społecznego na to, co się myśli i mówi prywatnie, i to co się głosi publicznie. Coraz silniejszy jest podział «my» i «oni». Brakuje rzetelnej informacji o rzeczywistych trudnościach kraju” (Rakowski, 2002, 20). Polacy zaczynali uodparniać się na rządową propagandę, a ich złożona reakcja na Igrzyska Olimpijskie w 1976 roku zdaje się potwierdzać fakt, że to właśnie ten rok był początkiem coraz większego rozczarowania wobec jakiejkolwiek formy istnienia socjalistycznej rzeczywistości.

Bibliografia

Friszke Andrzej; 1995, Polska Gierka, Warszawa: Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne.

Konwicki, Tadeusz; 2005, Kalendarz i klepsydra, Warszawa: Czytelnik.

MacAloon John; 2009, Igrzyska olimpijskie a teoria widowisk w społeczeństwach współczesnych; w: John Mac Aloon (red), Rytuał, dramat, święto, spektakl. Wstęp do teorii widowiska kulturowego, przeł. K. Przyłuska-Urbanowicz, Warszawa: WUW, s. 360-420.

Olszański, Tadeusz; 1977, Wszystko za medal. Reportaże z Montrealu, Warszawa: Iskry.

Paczkowski, Andrzej; 1998, Pół wieku dziejów Polski 1939-1989, Warszawa: PWN.

Papuczys, Jakub; 2016, Mistrzostwa Świata w piłce nożnej w RFN w 1974 a polska „nowoczesność’ dekady Gierka w: Didaskalia, nr 132, ss. 48-56.

Rakowski, Mieczysław F.; 2002, Dzienniki polityczne 1976-1978, Warszawa: Iskry.

Szczepański, Jan; 1971, Rozważania o Rzeczypospolitej, Warszawa: PIW.

Szujecki Krzysztof; 2014, Życie sportowe w PRL, Warszawa: Bellona.

 

Abstract

The article examines 1976 in Poland through the reception of Olympic Games in Montreal, especially their cultural reception by the society of that time. This Olympic was a crucial event to create and showed the connection between sport and widely understood modernity. At this Olympic public opinion realised that sport inextricably involved in politics, technology, and social life.  Analysis of this issue in Poland is divided into three parts. In the first part author is focused on the presentation difference between, specifically Polish (“eastern”) and western way of understanding “modernity”. The article proved how the concept of modernity was used to ideological struggle with western way of life: its democracy and capitalism system. How the Olympic sport competition was treated by the Polish government as a great opportunity to showed advantages of specifically socialism access to modernity. The second part is devoted to show, on examples of Olympic performances Polish football and volleyball team, how manipulation of political propaganda in Poland was insufficient to hidden social and economic crisis in 1976. In the last part author was wondering how the social and cultural reception of the Olympic Games was associated with a wider political context and, in that perspective, how sport could confirmed hypothesis that 1976 was in Poland the turning point of the beginning of collapse the communist system.

 

Jakub Papuczys – doktorant w Katedrze Performatyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Interesuje się współczesnym teatrem oraz performatywnymi wymiarami przedstawień sportowych. Stały współpracownik „Didaskaliów”. Pracuje nad rozprawą doktorską dotyczącą kulturowej historii przedstawień sportowych w okresie PRL. Autor książki Tour de France jako przedstawienie kulturowe.

[1]. D. Luliński, Czwarte miejsce celem reprezentacji NRD, „Trybuna Ludu” 15 VII 1976, s.10

[2] L. Cergowski, Cer-Amiki, „Przegląd Sportowy” 12 VII 1976, s.6.

[3] Cergo [L. Cergowski], Cer-Amiki „Przegląd Sportowy” 16 VII 1976, s.2.

[4] L. Cergowski „Na trasie: Okęcie (Polska) – Wioska Olimpijska (Montreal) „Przegląd Sportowy 12 VII 1976, s.6.

[5]  Z. [tak podpisane, sam inicjał], Montrealskie abecadło, „Przegląd Sportowy 2 VII 1976, s.6.

[6] W. Gołębiewski, Pierwszy dzień w Montrealu, „Trybuna Ludu” 12 VII 1976, s. 9-10

[7] Ibid.

[8] A. Biliński, Olimpijczycy odlatują do Montrealu, „Trybuna Ludu” 9 VII 1976, s.10.

[9] S. Dygat, not. K. Szwed, Gdy słyszę: Olimpiada, „Przegląd Sportowy” 9 VII 1976, s.2.

[10] [brak autora], Obrońcy tytułu nie popisali się, „Trybuna Ludu” 20 VII 1976, s.9.

[11] [brak autora], Drugie miejsce polskich piłkarzu, „Trybuna Ludu” 2 VIII 1976, s.10.

[12] A. Biliński, Gratulacje i niedosyt, „Trybuna Ludu” 4 VIII 1976, s.10.

[13] J. Górzański, Rzuty wolne i nakładki: Kanapa „Sportowiec” 20 VII 1976, s.8.

[14] K. Mętrak, Przecena, „Kultura” 6 V 1976, s.15.

[15] Ibid.

[16] Z Kazimierzem Górskim rozmawiał K. Wągrodzki, Pożegnanie z bronią „Sportowiec” 24 VIII 1976.

[17] M. Rodowicz, rozmawiał K. Szwed, Gdy słyszę: Olimpiada, „Przegląd Sportowy” 5 VII 1976, s.2.

[18] PAP, Uznanie za godną postawę na Igrzyskach Olimpijskich „Trybuna Ludu” 6 VIII 1976, s.1.

[19] Z. Ambroziak, Wypalanie do cna. Prawda Huberta Wagnera”, „Sportowiec” 27 VII 1976, s.19.

[20] A. Lewandowski, Najlepsi, „Trybuna Ludu” 2 VII 1976, s.10.

[21] K. Pastuszewski, Niech trema uskrzydla,„Przegląd Sportowy” 6 VII 1976, s.5.

[22] L. Cergowski, Na trasie: Okęcie (Polska) – Wioska Olimpijska (Montreal), „Przegląd Sportowy” 12 VII 1976, s.6.

[23] S. Wcisło, Gdy słyszę: Olimpiada, „Przegląd Sportowy” 7 VII 1976, s.2.