Tomasz Marciniak – Odkrywanie Armenii

Kultura i Historia nr 3/2002

Tomasz Marciniak
Odkrywanie Armenii

Publikacja za zgodą serwisu Centrum Badań Ormiańskich

Nie do końca wierzyliśmy, że uda nam się wyjechać. W każdym razie, że wyjedziemy wszyscy. Dziekan Wydziału lekko dawał do zrozumienia, że wyjazd grupy socjologów odbywa się trochę na wariackich papierach. Rzeczywiście, deficyt finansowy wynosił trzy czwarte okrojonego preliminarza. Rok przygotowań i szukania sponsorów poza uczelnią nie na wiele się zdał. Wiadomo – kryzys, recesja, firmy i banki się łączą lub dzielą, powódź lub za późno (ewentualnie – za wcześnie) złożona prośba. Wypożyczony laptop, jak się okaże, będzie cennym narzędziem pracy oraz muzycznej rozrywki, a przekazane plecaki przydadzą się nie tylko podczas podróży [1]. Już na początku, w pociągu, okazało się, ze zapomnieliśmy Rożnych Ważnych Przedmiotów. W każdym razie jedziemy.

Droga pomiędzy Dworcem Centralnym w Warszawie, a Moskwą była długa, co prawda, ale przebyta w luksusowych warunkach, szczególnie po przesiadce w Brześciu. Tu na dworcu całe stada przekupek proponujących gorące pierożki lub dla odmiany zimne kwaszone ogóreczki z plastikowych toreb wnoszonych za podróżnymi jeszcze na peron. Późniejsza kuszetka jest klasy europejskiej, a jako dodatek ciekawe obserwacje – oczywiście socjologiczne, bo wszyscy jesteśmy większymi lub mniejszymi adeptami tej nauki. Ci mniejsi, to sześcioro studentów naszego Instytutu. Pierwszą polską wyprawę socjologiczną do Armenii firmuje jeszcze studenckie Koło Naukowe oraz Zrzeszenie Studentów Polskich. A więc rzeczywiście jedziemy.

W dniu mojego (dzień wcześniej przed grupą studencką) wyjazdu z Torunia, Gazeta Pomorska zamieściła zdjęcie siedmiu wspaniałych, w żółtych przede wszystkim, firmowych koszulkach UMK, stojących przed rynkowym Flisakiem. Efekciarski podpis głosił, że jedziemy „odkrywać tajemnice Armenii”, tak naprawdę chodzi nam o przyjrzenie się ormiańskiej migracji. Armenia jest przecież państwem, gdzie dwie trzecie jego obywateli żyje poza krajem, w diasporze. A więc modelowy kraj migracyjny. Oczywiście, czuliśmy się odkrywcami, ale nie na pewno nie na miarę Kolumba – raczej Bronisława Malinowskiego, przedwojennego polskiego antropologa, który z podróży na dalekie, wyspiarskie Triobriandy przywiózł taką masę wrażeń, że do dziś dnia jego angielskich notatek nie można po polsku wydać…

Armenia jest krajem przykaukaskim, a więc ten rejon kojarzy się z nieustannym napięciem. Dziesięciokrotnie mniejsza od Polski, była radziecka republika miała chwalebną i burzliwą historię, o której pisze się grube tomy, a nie jeden akapit w tak krótkiej notatce. Przemierzając Armenię, co rusz napotykaliśmy na porozrzucane po górach ruiny klasztorów sprzed tysiąca lat, resztki twierdz sprzed kilku tysięcy lat… – tu rzeczywiście kamienie mówią… We własnym kraju jest ponoć 3,5 miliona Ormian. Jednak to fałszywa statystyka: pochodzi jeszcze sprzed trzęsienia ziemi, które w grudniu 1988 zniszczyło kilka miejscowości na północy kraju: Giumri (dawny Leninakan), Spitak… Potem zaczęła się wojna z Azerbejdżanem, wiele osób wyjechało z kraju: do Rosji, na Zachód, na Bliski Wschód. Ormiańska diaspora jest po żydowskiej największa. Jak napisałem, szacowano, że ponad 2/3 Ormian żyje poza własnym krajem. Piszę „szacowano”, gdyż eksperci, od których wyciągałem informacje, mówią, że w ciągu ostatnich 10 lat Armenię opuściło około miliona jej obywateli. Czy rzeczywiście pozostało na miejscu tylko 2 miliony? Prawda będzie znana po ogłoszeniu wyników spisu powszechnego, który rozpoczął się 10 października, po części krzyżując nam plany kilkudniowego wyjazdu do Karabachu. Oficjalnie bowiem w tedy panuje zakaz prowadzenia wszelkich badań społecznych. Groźnie kojarząca się nazwa republiki nagornokarabachskiej to obecnie obszar o niejasnym statusie – nieuznawany przez żadne państwo na świecie, na mapach Armenii przyłączony do tego kraju, ale z własnym herbem, prezydentem i hymnem oraz ormiańską walutą – dramą. Aby tam jechać, musielibyśmy mieć kolejne wizy. Daleko, drogo i niepewnie – więc mając na uwadze ogrom ankieterskiej, socjologicznej roboty i inne atrakcje położone znacznie bliżej, rezygnujemy w końcu z niewątpliwej atrakcji. Ogarnięty walkami region opuściło też wiele osób, zasilając uchodźcze obozy w Armenii wschodniej oraz diasporę zagraniczną. Trzęsienia ziemi, migracje przymusowe i dobrowolne, walki z sąsiadami… Przez wiele lat tym najgroźniejszym była muzułmańska Turcja. Pamięć ludobójstwa sprzed kilkudziesięciu lat wciąż jest żywa – napiszę o tym kilka słów poniżej. Ararat – święta, symboliczna góra Ormian, na której spoczywa ponoć arka Noego, leży tuż za granicami kraju. Niedostępna. I Armenia Zachodnia, też przyłączona do Turcji przez zwolenników Atatuerka. Kolejnym sąsiadem jest Gruzja, gdzie z kolei zapalnym punktem jest wybijająca się na niepodległość muzułmańska Abchazja. Napięcie w tamtejszej części Kaukazu odcięły Armenię od kolejowego połączenia z resztą Europy. Tak więc prawie całość importu odbywa się kosztowną drogą lotniczą lub samochodami. Gruzja z kolei graniczy z Czeczenią. Te kilka nazw wystarcza, że w świadomości przeciętnego Polaka „Kaukaz” kojarzy się z wojną, biedą i stałym zagrożeniem. A przecież w Armenii po 10 latach od momentu odzyskania niepodległości nie dzieje się nic niepokojącego – kraj dźwiga się powoli z dna kryzysu, a jego sytuacja społeczno-gospodarcza przypomina Polskę z początku lat dziewięćdziesiątych.

Zanim jednak zobaczymy Ararat, wysiadamy z pociągu w Moskwie, od razy poczuwszy imperialność stolicy Rosji: z gigantofonów rozlegają się zachrypnięte dźwięki sowieckiego marsza. Tak głośno, że ledwie słyszymy się nawzajem. Wycofujemy się zatem, aby po pozostawieniu ciężkich plecaków w przechowalni, odważnie wykorzystując głębokie moskiewskie metro dotrzeć na pusty jeszcze o 8 rano Plac Czerwony. Czerwone ściany Kremla okażą się za chwile nie do zdobycia dla nas, albowiem jest czwartek – a więc sale są niedostępne. Pozostaje nadzieja, matka socjologii, że nasze krajoznawcze żądze zostaną zaspokojone w drodze powrotnej z Armenii, gdyż będzie to środa. W jakim stopniu to się ziściło, napiszę na końcu tej relacji. Na razie dostępne jest jednak mauzoleum Lenina, w dodatku bez owych legendarnych kolejek, praktycznie z marszu. Przedtem jeszcze jemy polskie kanapki na przystrzyżonym trawniku. Zaczyna się upał. Snujemy się jak niewyspane muchy, docierając w końcu do osławionego Arbatu, zaskoczeni ponadeuropejskimi cenami i straganikami z pamiątkami, ciągnącymi się wzdłuż ulicy na podobę zakopiańskich Krupówek. W ramach szczędności nocleg na fotelikach poczekalni aeroportu Szeremietiewo, przypinającym poczekalnię w Koluszkach. Poranny odlot jest opóźniony o ponad godzinę. Ale nic to – lecimy. Ponad dwuipółgodzinny rejs owocuje już przeprowadzeniem pierwszych ankiet wśród Ormian, którzy wracają z Polski. Jeden z podróżnych jest silnie spolonizowany – handel na warszawskim bazarze Różyckiego wszedł mu tak bardzo w krew, że ta, przy badaniu, wykazałaby na pewno niebezpieczne stężenie alkoholu. Jest piątek, 21 września – święto narodowe Armenii. Na lotnisku Zwartnoc pojawiają się dwie korespondencyjne znajome, pragnące zaoferować w sposób konkurencyjny mieszkanie – do tej pory nasz największy kłopot. Tamara wsadza nas do „marszrutki”, czyli jednego z masowo jeżdżących po mieście autobusików i razem jedziemy do mieszkania na osiedlu zwanym słusznie Bangladeszem. Daleko, pusto i dziko. Wyrwane na półpiętrach okiennice i chybotliwe stopnie schodów – to tylko fragment tej wellsowskiej, z końca Wehikułu czasu, widoku. Po podróży do centrum wybieramy więc mieszkanie położone właśnie tam: o kilka minut drogi do Placu Republiki, o pół godziny drogi do Uniwersytetu, o kilka minut do głównego Prospektu Mesropa Mesztoca. Mieszkanie jest pozbawione większości mebli, ale jest telefon, TV strasząca wojną w CNN i lodówka. Jest także woda bieżąca, ale tylko od północy do 8.30 rano, co wymaga czasem ekwilibrystyki przy procedurach ablucyjnych lub czatowania do późna w nocy. Opisywałem kiedyś kłopoty z wodą we Lwowie (GU nr 7/8). Tu wydaje się być jeszcze gorzej – w niektórych dzielnicach można z satysfakcją otworzyć kurki tylko raz na tydzień, nieoczekiwanie, gdzieś w nocy. Dziwi to bardzo, gdyż w mieście jest wiele fontann i liczne, usytuowane na trotuarach poidełka dla spragnionych przechodniów. Brak wody znajomi Ormianie tłumaczą bałaganem i brakiem właściwego gospodarza i tak naprawdę nie wiadomo, dlaczego tak jest. Jako, że przywykliśmy do traperskich trudów, jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani locum, z rozsypującego balkonu, skąd, jeśli tylko się wychylić, widać stoki Araratu, obu jego szczytów.

Układ urbanistyczny miasta przypomina rozrośnięty Kraków. Wielkie jajo, poprzecinane wewnątrz szachownicą ulic, z Placem Rewolucji pośrodku. To oczywiście centrum miasta – są jeszcze jego mniej lub bardziej odległe satelity. Osią jaja jest prospekt Masztoca, lekko wznoszący się pod górę, zakończony muzeum Matenadaran i jeszcze wyżej stojącym postradzieckim posągiem Matki Armenii. Ruch tu panuje niesamowity, a reguły przekraczania jezdni nie są regułami, bo przyjęte jest wejść w środek strumienia rozpędzonych aut i czekać na lukę. Światła też nie są jak gdyby respektowane, więc przekraczanie jezdni, przynajmniej u mnie, powoduje zawsze palpitację serca. Nocą wszystko to się wycisza, natomiast nadal toczy się życie uliczno-sklepowe. Konia z rzędem temu, kto znalazłby w Toruniu o drugiej w nocy kawiarenkę internetową! W niedzielę do późna otwarte są sklepy spożywcze, nie mówiąc o tych skierowanych bardziej na nielicznych turystów. Otwarte kafejki, gdzie wybór napitków zaiste europejski. Wiadoma rzecz – stolica! Bo życie na wsi wygląda zupełnie inaczej. O tym też wspomnę za chwilę.

Naszą przewodniczką, opiekunką i pomocą w wątpliwych sprawach zostaje Lilit – czarnowłosa, wysoka sarenka, na co dzień studentka czwartego roku stosunków międzynarodowych i języków obcych na prywatnym uniwersytecie im. Aczariana. Lilit zna doskonale język polski, gdyż chodziła do liceum w Gnieźnie, co zresztą wspomina jako najlepszy okres w swoim życiu. Oprócz angielskiego świetnie włada rosyjskim oraz angielskim a także uczy się hiszpańskiego. Jej imię kojarzy się starotestamentalnie – rzeczywiście, w apokryfach biblijnych Lilit to poprzedniczka Ewy, zlikwidowana przez Boga z powodu swej niezgodności charakterologicznej z pierwszym człowiekiem. Ewa, jako że stworzona z materiału pochodzenia rodzimego, czyli żebra, wydaje się być bardziej spolegliwa w stosunku do Adama.

Z naszej ekipy jedynie sam wódz ekspedycji włada językiem imperialnego sąsiada, Ariel daje sobie radę, pozostali wiele rozumieją, ale, jak pokazało doświadczenie, szybko się uczą. Najlepszą szkołą jest oczywiście bezpośredni kontakt respondenta z badaczem, mówiąc socjologicznym żargonem. A tych nam przecież nie brakowało w ciągu owych czterech tygodni i z reguły traktowane były te kontakty bezpośrednie jako ciekawa i przyjemna przygoda. Nie miejsce tu jednak na opisy metodologiczne i przebieg samych badań – w tym miejscu powinna się wszak znaleźć przede wszystkim relacja dziennikarska. Z relacjami naukowymi poczekajmy do momentu opracowania wyników badań…

Język ormiański na razie pozostaje tajemnicą, i z racji dziwnego brzmienia, i z racji osobliwego alfabetu, stworzonego w IV wieku przez Mesropa Masztoca. Pierwszy napis, o którego znaczenie pytamy, to „zimne piwo”. Jako, że pierwszy, zostaje zapamiętany od razu – jest to oczywiście jedyna przyczyna szybkiego przyswojenia sobie „sare gare dziur”.

Wspomniany powyżej Mesrop Masztoc jest teraz uznany za świętego przez Apostolski Kościół Armenii. Jest to m. in. twórca unikalnego, 39 znakowego alfabetu, podobnego do gruzińskiego. Osamotnienie cywilizacyjne Ormian jest także spowodowane oryginalnością języka. Do tej pory w muzeum Matenadaram uchowały się odpisy dzieł greckich filozofów, nieznane na Zachodzie. No tak, ale któż na zachodzie chciałby uczyć się staroormiańskiego, którym jest grabar – obecnie martwy język liturgii.

Nazajutrz po przyjeździe, oprowadzani po mieście przez Armena, jednego z aspirantów przewodniczącej Ormiańskiego Towarzystwa Antropologicznego, Hranush Haratian, dowiadujemy się nagle, że w odległym o 50 km Eczmiadzyn – siedzibie katolikosów, właśnie dziś ma mieć miejsce ceremonia święcenia krzyżma, używanego później np. do namaszczania chorych oraz ostatniego sakramentu. Owo święcenie dokonywane jest raz na 7 lat przez nowego zwierzchnika gregoriańskiego Kościoła. Nasza dwuosobowa delegacja dociera na sam początek uroczystości. Psim swędem przekraczamy kordon ochroniarzy i przedostajemy się do strefy dla VIPów. Nowoczesny, betonowy ołtarz polowy wznosi się ponad budynki sąsiedniego seminarium. Zagadując seminarzystów, we dwóch, wraz ze Staszkiem, zaciekle rozszyfrowującym ormiański alfabet, dopychamy się pod sam ołtarz. Katolikos wraz z arcybiskupami wlewają wonne olejki do naczynia z wodą, potem sam święci ową kadź zakutą w 18-wieczne srebro relikwią ręki jednego ze swych poprzedników. Na honorowych miejscach zasiadają tu goście: zwierzchnicy bratnich Kościołów: koptyjskiego z Egiptu, malabarsko-aronickiego, protestanci, przedstawiciele Rosyjskiej Autokefalicznej Cerkwi Prawosławnej wraz z Aleksiejem II, hierarchowie rzymskokatoliccy (przyjechali nawet z Niemiec). Większość z nich pozostanie jeszcze do momentu przybycia Papieża, co ma nastąpić za kilka dni: 25 września.

Religijne święta przedłużają się do niedzieli. Pośrodku Erywania, na niewielkim wzgórzu zostaje wyświęcona nowa cerkiew. Jak podkreślają z dumą Ormianie – czwarta pod względem wielkości katedra na świecie, co wydaje mi się być przesadą. Omijając ponownie zgrabnym łukiem bramkę, strzeżoną przez nieugiętych policjantów, dostajemy się do wnętrza katedry. Ta niedziela jest dniem wyborów w Polsce. Niestety, informacja o otwarciu polskiej placówki dyplomatycznej nie została nam przekazana przez MSZ, mimo obietnic przedstawicieli ministerstwa. Świeży charge d’affaires był wyraźnie rozczarowany naszą absencją wyborczą. W głosowaniu w wielkim gmachu ambasady wzięło udział tylko 16 Polaków i nasz udział wyraźnie i korzystnie zawyżyłby statystykę. Ostateczne kłopoty z ustanowieniem komisji rozwiązali: kucharz z hotelu Armenia, z którym jeszcze raz niespodziewanie zetknęliśmy się na końcu wyprawy oraz dziennikarka z Rzeczpospolitej, przybyła, aby relacjonować papieską wizytę.

Od podnóża olbrzymiej, zbudowanej na planie krzyża z bocznymi cerkwiami, katedry prawie do samego Placu Republiki rozciąga się Wernisaż – tak nazywa się olbrzymi jarmark, gdzie wiele towarów wabi turystę, ale i miejscowi przychodzą tu z przyjemnością. Brak na targowisku artykułów spożywczych, ale jest i stare żelastwo, i książki, i dywany, i zwykłe AGD, i jubilerskie precjoza…. To tu pracuje Aszot poznany podczas koncelebrowanego przez papieża środowego nabożeństwa. Wtedy to do naszej grupy podeszło ormiańskie małżeństwo: bezrobotny archeolog oraz fryzjerka handlujący antykami na bazarze. Zwrócili uwagę na polską flagę narodową oraz wymieniane przez nas po polsku uwagi. Poproszeni o późniejsze spotkanie w celu przeprowadzenia wywiadu oraz ankiety, zaprosili szefa wyprawy do domu na kolację (z uwagi na późną porę zakończoną noclegiem), a dwa dni później całą ekipę na obiad. Aszot, handlujący na Wernisażu sklejanymi przez siebie wykopaliskowymi garnkami, liczącymi czasem po kilka tysięcy lat, stał się później naszym serdecznym druhem, organizując wyprawę nad jezioro Sewan, podsyłając do znajomych….

Następny, powyborczy dzień powszedni skoncentrował się wokół wizyty w Stowarzyszeniu Polaków „Polonia”. Prowadzona przez pianistkę nauka nudnych, patriotycznych piosenek szybko przeradza się we wspólną zabawę dzieci ze studentami. Opowiadamy o celu swych badań w Armenii i umawiamy się na następne spotkania, tym razem już z samymi dorosłymi. W ciągu najbliższych tygodni będzie to kilka wizyt, podczas których członkowie nielicznej, rosyjskojęzycznej Polonii będą wypytywani przez polskomówiacych studentów.

Z dwójką etnolożek, czyli prof. Haratian oraz jej naukową koleżanką jedziemy wynajętym wspólnie busikiem do Szamiriam, wsi zasiedlonej przez Jezydów, kurdojęzyczną ludność wyznającą oryginalną, synkretyczną religię, będącą mieszanką zoroastryzmu i rodzimych, irackich kultów. Na terenie Armenii żyje ich ok. 35 tysięcy. Pojawili się tu po pogromach ludności ormiańskiej w 1915 roku, kiedy to na tereny Armenii napłynęła fala uciekinierów z zachodniej części kraju, dzisiaj będącej częścią Turcji. Pamięć o tym genocydzie jest wciąż żywa, a jego rocznica – 24 kwietnia – każdego roku jest czczona narodowymi uroczystościami. O Jezydach wspomnę jeszcze za chwilę, bo sprawa to rzeczywiście fascynująca.

Uznanie Genocydu za ludobójstwo jest aktem politycznej odwagi. Dopiero na początku 2001 roku Francja, a w ślad za nią kilka innych państw, potępiły turecką rzeź specjalnymi uchwałami. Rezultatem było odwołanie ambasadora francuskiego z Ankary. Mimo wcześniejszych sugestii, w tym i moich (zmarły tragicznie poseł Andrzej Urbańczyk był przewodniczącym Polsko-Ormiańskiej Grupy Parlamentarnej) Polska nie zdobyła się na taki krok, widocznie uwarunkowania ekonomiczne – duży obrót handlowy z Turcją stanowi z pewnością większą wartość niż piękne, aczkolwiek symboliczne gesty. Takim jest jednak sadzenie drzewek, dokonane przez Papież oraz przedstawicieli ormiańskich elit pod pomnikiem Rzezi. Jest to więc także równocześnie akt polityczny. Jan Paweł II pojechał na górujące nad Erywaniem wzgórze prosto z pałacu prezydenckiego. Rocznica Genocydu obchodzona jest co roku jako święto narodowe. Również i polscy Ormianie, od kilku lat czczą ten dzień spotkaniami na warszawskim cmentarzu na Bródnie, gdzie znajduje się grób Stanisława Gębarskiego, który już w czasach przed II wojną światową domagał się ujawnienia prawdy o tureckim ludobójstwie.

Tutaj może kilka słów o mniejszości ormiańskiej w Polsce. Jak kiedyś, przy okazji relacji zatytułowanej niezręcznie redakcyjnie jako Lwowskie spotkania, pisałem, Ormianie pojawili się na wschodnich kresach Rzeczypospolitej, w okolicach Lwowa prawie, że w momencie założenia grodu (niektórzy twierdzą, że jeszcze wcześniej). Po drugiej wojnie światowej, Ormianie – katolicy, prawie w całości spolonizowani, osiedlili się w Krakowie, Gliwicach i Gdańsku, a także rozproszyli po Śląsku. Brak więc bezpośredniej kontynuacji kresowych tradycji. Szacuje się, że tych „starych” jest nie więcej niż 10 tysięcy. Przybyli później, w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku Ormianie postradzieccy, nazywani przeze mnie trzecią falą migracji (po średniowiecznej i powojennej) rozproszyli się po całej trzeciej Rzeczpospolitej, tworząc czasem mikroskupiska. Stąd moja teza, że mamy do czynienia z rodzącą się na naszych oczach nową mniejszością narodową. Czy tak jest rzeczywiście? Dane uzyskane w Departamencie Diaspory ormiańskiego MSZ mówią, że pod względem liczby Ormian Polska zajmuje w Europie drugie miejsce, po Francji, gdzie jest ich ok. 450 tys. Według tych szacunków, mamy wokół siebie ok. 100 tys. przybyszy z Hajastanu, gdyż taka jest nazwa własna Armenii.

Ormianie w Armenii jakoś nie przeżywają papieskiej wizyty. Dekoracje zdobią tylko drogę dojazdową do Eczmiadzyn i poszczególne miejsca spotkań. Warto w tym miejscu poświęcić słów kilka kwestiom wyznaniowym w Armenii. Wierzący Ormianie są prawie w całości chrześcijanami. Co więcej – Armenia jest pierwszym na świecie państwem, które przyjęło nauki Chrystusa jako religię państwową. Miało to miejsce już w 301 roku. Powstał wtedy Kościół, noszący obecnie nazwę Świętego Apostolskiego Kościoła Armenii, gdzie głową (o tytule katolikosa) był do niedawna Garegin I Sarkisian, zmarły 29 czerwca 1999 roku. Fakt ten zbiegł się z wcześniej odwołaną w ostatniej chwili z powodu choroby wizytą papieża Jana Pawła II, którego przyjazd do Armenii planowano na 17 czerwca 1999 roku. Kolejny zapowiedziany termin papieskiej pielgrzymki do tego kraju zaplanowano na wrzesień 2001 i zbiega się z kulminacją obchodów 1700-lecia państwowego chrześcijaństwa w kraju Św. Grzegorza.

Tak jak jego poprzednicy, nowo powołany, sto trzydziesty trzeci katolikos, Garegin II, rezyduje w Eczmiadzynie nieopodal Erywania i obejmuje jurysdykcją Armenię, Turcję, Jordanię, Rumunię, Bułgarię, Indie, Francję, Anglię i część Ameryki. Członkowie tego Kościoła uznają monofizytyzm, czyli jedyność natury Chrystusa (tylko boską) – doktrynę odrzuconą przez sobór w Chalcedonie, co dopiero za pontyfikatu obecnego papieża zinterpretowano jako nieporozumienie słowne. Drugim, równoznacznym, przywódcą spadkobierców przedchalcedońskiej tradycji jest katolikos Cylicji, Aram I Kesziszian z siedzibą w Antelias pod Bejrutem, obejmujący swą władza Liban, Syrię, Iran, Cypr, Grecję, Kuwejt i część Ameryki. Ten Kościół jest niezależnym od Watykanu kościołem narodowym o tradycji wschodniej, nawiązujący do nauk św. Grzegorza Oświeciciela. Jednak „starzy” polscy Ormianie są unitami, katolikami podległymi władzy papieskiej. Jest to skutek polityczno-kościelnych porozumień zawieranych na wschodnich kresach Rzeczypospolitej pod koniec XVI wieku. Obecnie katolikosem Ormian-katolików na całym świecie jest Nerses Bedros XIX, rezydujący w Bejrucie. W dniach 19 – 22 czerwca 2001 roku odbył on pielgrzymkę do Polski, a odwiedził m. in. Gdańsk, Gliwice i Łowicz. 21 czerwca w krakowskiej Bazylice Mariackiej odprawił mszę z udziałem duszpasterza polskich Ormiankatolików, ks. Isakowicza-Zaleskiego oraz kardynała Macharskiego.

Poprzedni katolikos, Howannes Bedros (Jan Piotr) Kasparian XVIII również złożył wizytę w Polsce we wrześniu 1989 roku, przy okazji koronacji papieskimi koronami cudownego wizerunku Matki Boskiej Łysieckiej w Gliwicach. Było to ważne wydarzenie dla „starych” polskich Ormian – jeszcze przed przybyciem „trzeciej fali”.

Weekend po papieskiej wizycie to trzydniowa wyprawa w góry. Pobliskie miejscowości to Garni, gdzie skraju urwistej wysoczyzny stoi jedyna w kraju rzymska świątynia, oraz zaplanowany jeszcze na ten dzień miejscowość oraz klasztor Geghard, miejsce, gdzie przechowywane są relikwie włóczni, którą przebito bok Chrystusa. Piszę „zaplanowaliśmy”, bo późny wymarsz spowodował, że po pokonaniu stromego kanionu rachitycznej rzeczułki utknęliśmy na noc w osamotnionym na szczycie wzniesienia (powiedzmy) domostwie. Dwu (powiedzmy) pasterzy, łamiących rosyjski, skromny poczęstunek od gospodyni świeżo wydojonym mlekiem oraz nocleg na werandzie. W nocy zerwał się huraganowy wiatr, który przynosi zadziwiające tu zjawisko – deszcz. Dziury w dachu werandy sprawiają, że doświadczam tego dziwu osobiście i bezpośrednio.

Nazajutrz, podczas, gdy badawcza ekipa, objuczona plecakami, przemaszerowywała przez wieś Geghard (do klasztoru jeszcze cztery kilometry), pozdrowiliśmy tradycyjnym „barev dies” małżeństwo w średnim wieku, wypakowujące coś ze starej Wołgi. Gdy tylko okazało się, że jesteśmy z Polski, kobieta, którą poznaliśmy potem jako świeta, wpadła dosłownie w entuzjazm, opowiadając łamanym polskim, że była w naszym kraju z rodziną i że chciałaby tam żyć. Zaproponowała nam gościnę wraz z noclegiem w swym domu, oddalonym o kilkanaście kilometrów. Propozycja została przyjęta z pieczeniarską radością, do oddalonego o kilka kilometrów klasztoru podążyliśmy już bez bagażu, a zapraszający Siergiej przyjechał o godz. 21 na umówione miejsce w mającej dawno za sobą czasy świetności restauracji pod monastyrem. W Wołdze zmieściło się osiem osób! Ormianin zabrał nas na wystawną kolacje (z tej okazji została bardzo wyraźnie napoczęta butelka 20-letniego koniaku) w Garni. Małżeństwo, teraz emeryci (10 dolarów dla policjanta…, nie wypłacane przez kilka miesięcy) przebywało w Polsce z przerwami przez 12 lat i mimo złych doświadczeń z urzędem wojewódzkim w Słupsku chcieliby tam wrócić. Jeszcze wielokrotnie spotykaliśmy się potem z niebywałą ormiańską gościnnością. Pani domu zarabia pieczeniem ławasza – ormiańskiego chleba, który ma postać wielkich, cienkich płatów. Smakuje rzeczywiście jak płótno, a podobno złośliwi Rosjanie, podczas ostatniej wojny porównywali go do wojskowych onucy. Pieczenie ławasza jest narodową tradycją i mamy sposobność obserwować końcówkę tej procedury u sąsiadki Swiety. W przydomowej szopie pracuje trójka piekarzy: z przygotowanego ciasta młoda dziewczyna wyrywa odpowiednie kęsy, przekazuje je matce, która błyskawicznie rozciąga ciasto na czymś w rodzaju poduszki, czy może raczej nadmuchanej opony. Mnie najbardziej zadziwia następny etap -wymachiwanie cienkościennym plackiem powodujące jego rozciągnięcie do prawie metrowej wielkości. Wówczas przechwytuje go pandomu, zgrabnie przyklejając ów naleśnik na wewnętrznej ścianie pieca – dziury w klepisku, gdzie żarzy się suszony krowi nawóz, zapas którego leży pod ścianą. Cała ekipa pracuje na siedząco, trzymając nogi w specjalnych otworach w ziemi. Tak wygląda manufaktura ławasza – nie tylko na potrzeby domowe, ale i na sprzedaż.

W dniu, kiedy to w Toruniu rozpoczyna się normalne życie uczelniane, my ponownie jedziemy do Jezydów. Podczas poprzedniego święta zostaliśmy zaproszeni przez starszyznę na 1 października, kiedy to przybyli z całej Armenii członkowie rodu Sarajan czczą pamięć swych zmarłych. Poprzednie uroczystości, o kilka dni wcześniejsze, to doroczne święto boga Mołokausa. Jezydzi uznają siebie za pierwszych monoteistów, a równocześnie sami nazywają swój naród czcicielami słońca. Na terenie Armenii pojawili się wraz z falą uchodźców 1915 roku, wypędzeni z ojczystego Iraku. Tam też pozostałą do dziś dnia ich świątynia. Uroczystości wspólnoty w Szamiriam (to ormiański odpowiednik Szecherezady) koncentrują się wokół niewielkiego ceglastoczerwonego obelisku, usytuowanego na wypalonym słońcem placyku pośrodku wsi. Pod nim rozstawił się zespół muzyczny wygrywający na syntezatorze KORG i piszczałce duduk skoczne melodie. Wokalistka, młoda dziewczyna, sama walczyła z karabinem w Karabachu. Otaczający pomnik tłumek gapiów popatruje na to z zainteresowaniem. Kilka oficjalnych przemówień, powitanie gości i zaczynają się tany. Kilkanaście osób łączy się ramionami i podskakuje na zakurzonym placyku. Muzyka wibruje transowo, efekt jest wzmocniony donośnym bębnem. Tańczą i kobiety i mężczyźni. Jezydzi są społeczeństwem o silnej strukturze kastowej. Kapłani – nigdy nie wchodzą w związki z przedstawicielami warstw niższych: jeśli Jezyda znajduje życiowego partnera poza własną społecznością, przestaje być Jezydą. Jak to mówią etnologowie – ścisłą endogamia. Oczywiście, oficjalnie, ich struktura nie różni się od struktury społeczeństwa ormiańskiego. Wyjaśnień udziela nam miejscowy historyk, kiedy indziej szejh, absolwent ormiańskiej teologii. Szkolnictwo funkcjonuje w języku ormiańskim, pozostawiając nauczanie własnej mowy, odmiany kurdyjskiego, nauczaniu domowemu.

Jezydzi obruszają się, gdy utożsamia się ich z Kurdami. Rzeczywiście – wspólny język, pochodzenie. Jednak Kurdowie są muzułmanami, a oni, Jezydzi, czcicielami słońca. Na czworograniastym obelisku znajduje się przedstawienia słońca, proroka Zarwana, żyjącego 2760 lat p.n.e. oraz widok głównej świątyni w Iranie. To przedstawienie jest zresztą kontrowersyjne. Tradycjonaliści jezydzcy uważają, że nie powinno się składać ofiar pod makietą i jest to sztuczne tworzenie tradycji. Ofiara z byka została złożona rankiem, kiedy to słońce nie było tak wysoko. Zarżnięty cielec został poćwiartowany i podzielony pośród członków społeczności. Taka praktyka jest podobna do Kurban Bajram naszych polskich Tatarów. Dla Jezydów zwierzęciem ofiarnym może być także baran i nie ma specjalnie wyznaczonej osoby, dokonującej rytualnych mordów. Po uroczystości na placu zostajemy zaproszeni na bardziej kameralne spotkanie z „wierchuszką” i wtedy to, przy tradycyjnym przypieczętowywaniu przyjaźni polsko-jezydzkiej, pada propozycja przyjazdu na rodowe święto. Korzystamy z tego później skwapliwie, aby zobaczyć kobiety lamentujące przy grobach poległych, zamordowanych, zaginionych i zmarłych zwykłą śmiercią członków malejącej wspólnoty. Na tym się jednak nie kończy – wkrótce zostajemy usadzeni na prawie, że honorowych, bo u szczytu, miejscach przy długachnych stołach ustawionych pod zadaszeniami na przycmentarnym terenie. Wznosimy tradycyjne toasty, jednak nie tylko studenccy wegetarianie: Artur i Paulina krzywią się na widok rąbanego, łykowatego, wołowego mięsa. No cóż, nasze przyzwyczajenia kulinarne nie we wszystkich miejscach muszą być zbieżne. Gościnność jednak oszałamia.

W pierwszy czwartek miesiąca sami chłopcy (w tym czasie spotykałem się z erywańskimi oficjelami, a żeński uczestnik wyprawy chorował) wyruszają do odległego o kilkadziesiąt kilometrów klasztoru Hor Wirab. To miejsce, do którego kilku dni przed nami przybył również Papież, jest znane jako monastyr, gdzie żył Św. Grzegorz Oświeciciel, założyciel Kościoła Ormiańskiego. Jego relikwie, przekazane Gareginowi II przez Jana Pawła II kilka miesięcy wcześniej w Watykanie zostały złożone w katedrze podczas jej niedzielnego wyświęcania. Klasztor żyje do dziś dnia. Zadziwiające, jaką autonomią cieszyła się religia w radzieckiej Armenii. Skarbce w Eczmiadzynie, niedostępne turystycznemu pospólstwu, pozostały do dziś dnia nienaruszone.

Staszek wraca nazajutrz z bagażem soczystych wrażeń – przyłapany na terenie pogranicznego pasa, gdy sposobił się do noclegu w krzakach próbował wytłumaczyć żołnierzom, którzy go wykryli, że nie jest Azerem, jedynie sposobi się do porannych obserwacji ornitologicznych. Na całe szczęście w patrolu znalazł się żołnierz, który niedawno przyjechał z Polski, pozostawiając w Łomży niewielki biznes… Nasi są wszędzie, chciałoby się powiedzieć. Reszta ekipy nie ma aż tak bogatych wspomnień, chociaż egzotyka szalonych przejażdżek motocyklowych, jak i gościnności ludzi na wsi sprawia, że po nocnym powrocie do domu długo miałem okazję zastanawiania się nad ormiańską egzotyką, której niby tak wiele nie pozostało.

Wykorzystując nieobecność chłopców oraz przyzwoitki – Pauliny, umawiałem się z ormiańskimi dziewczętami. Od razu z dwiema! To Lilit (ze swoją przyzwoitką) chce ze mną zrobić wywiad do tutejszego Głosu Uczelni, którego nazwa w wolnym tłumaczeniu znaczy „adept”, „początkujący”, „pierwszak” lub nawet „apostoł”. Siedzimy pod parasolem Coca Coli, popijając herbatę Lipton i jedno z trzech tutejszych piw. Trochę przygłuszony dźwiękami rosyjskiego disco z podziwem patrzę na bazgrołki notatek Lilit, często płynnie przełączane na znajome kształty łacińskiego alfabetu. Po raz kolejny spotykamy się po tygodniu – to razem ja chcę przeprowadzić z Lilit wywiad oraz poprosić o wypełnienie naszej ankiety. Wcześniej, we dwoje, umawiamy się w budynku jej uniwersytetu. Jest to uczelnia prywatna, kształcąca ok. 2500 studentów. Wraz z doradcą rektora komentujemy ustalenia przygotowanej wcześniej umowy o współpracy między UMK a Uniwersytetem im. Aczariana. Sobota jest także dniem pracy na położonym nieopodal Uniwersytecie państwowym, gdzie z rozpędu udajemy się także. Planuję tam też formalnie przypieczętowanie współpracy naszego Wydziału Humanistycznego i tutejszego Wydziału Filozofii, Psychologii i Socjologii. Nie zastawszy Pani Dziekan, która wróciła kilka dni temu z Włoch i teraz rozpaczliwie nie ma czasu, wycofujemy się w celach wywiadowczobadawczych do kawiarenki na zapleczu Placu Republiki. Lilit wyciąga swe dossier: artykuły z polskich – poznańskich i gnieźnieńskich – gazet, opisujące zdolną maturzystkę, Ormiankę. Jest też wycinek z gazety ormiańskiej, ale po rosyjsku, gdzie Lilit pokazuje się jako finalistka Miss Studentek. Przy okazji dowiaduję się też, że została wybrana Miss Foto. Jest to wyraźne potwierdzenie faktu, że moje spotkania z Ormianką mogą się wydawać podejrzane kolegom studentom, co zresztą prześmiewczo zaznaczają. My jednak oczywiście pracujemy: Lilit wypełnia pieczołowicie kwestionariusz, a ja wyciągam szczegóły jej pobytu w Polsce.

Tydzień wcześniej, w niedzielę, po sobotnim koncercie muzyki religijnej, sponsorowanej przez katolikosa oraz ciekawych obserwacjach podczas meczu Armenia – Norwegia (nasi wysłannicy dzielnie skandowali: Haj, Haj, Hajastan!!!), dzień jest podporządkowany kolejnej wizycie w „Polonii”. Tym razem studenci przygotowali spotkanie dla dzieci, połączone z nauką piosenek i zabawami. Wczorajsza projekcja video Pana Tadeusza zgromadziła tylko siedmioro polonusów. Czy rzeczywiście narodowy kanon się przeżywa? Lilit stwierdziła, że próbowała oglądać dzieło Andrzeja klasyka Wajdy z mamą, ale, znudzona, wyłączyła telewizor.

Na tydzień przed powrotem do domu decydujemy się na wypad nad jezioro Sewan, leżące ponad 80 km na północ od Erywania. Zakurzony, księżycowy krajobraz, przypominający nieskończone rumowiska kamieniołomów, czasami przetykane wysypiskami śmieci. Sewan, „wewnętrzne morze” Armenii, jest turkusowoniebieski, zamknięty od północy, po drugiej stronie pasmem gór, za którymi jest już Azerbejdżan. Październik, nie ma już turystów, a są miejsca w autobusie. Wypalony słońcem topolowy zagajniczek i dzika plaża zaśmiecona pustymi plastykowymi woreczkami. Woda jest zimna, więc nazajutrz tylko niektórzy z nas decydują się na zamoczenie jedynie wioseł, czyli skorzystanie z możliwości popływania łódkami. Spotyka nas za to bura ze strony zaniepokojonego Aszota, który przez kilka godzin wyczekiwał na powrót piątki wodniaków, którym zachciało się zwiedzać przeciwległy brzeg. Wszędzie tu rosną krzewy „oblepichy” – to chyba nasz rudopłomienny, znany z toruńskich skwerów rokitnik, wycinany teraz, aby sprzedawać jego lecznicze jagody przy drogach. Nocleg w metalowych barakach, poprzedzony kolacją z odławianego nielegalnie gotowanego karasia nie jest przyjemny z powodu dojmującego chłodu: przecież znajdujemy się na wysokości ponad 1800 m. npm. Z dużym opóźnieniem wyruszamy dalej, aby po kosztownej i nieudanej próbie osiągnięcia zamierzonego celu autostopowym busikiem i kilkukilometrowym przemarszu asfaltową szosą dotrze ostatecznie do zaczynającej się układać do snu niewielkiej osady. Dopiero rano okazuje się, że ów wspomniany powyżej cel: największe w Armenii zbiorowisko chaczkarów nie został jednak osiągnięty. Wcześniej ugoszczeni przez ubogich pasterzy zimną warzywną zupą, serem oraz ławaszem, po wypijanej w świetle świeczki kawie, układamy się pokotem do snu na podłodze. Tylko ja wstaję wraz ze słońcem, czyli o jakiejś 8 rano, aby zobaczyć dawcę życia wychylającego się zza horyzontu.

W ostatni armeński poniedziałek opuszczają nas Artur i Paulina śpieszący do Torunia, aby wypełnić studenckie obowiązki. Cierpliwszych spotyka bonus – kolejnym, odkrytym przez nas skupiskiem Ormian, którzy byli w Polsce, jest hotel Armenia, dostosowywany właśnie do klasy sieci Mariotta. śoną dyrektora hotelu, Hindusa z brytyjskim paszportem, urodzonego w Nigerii Anila Sampata jest pani Barbara. Oprócz więc pomocy w przeprowadzeniu wywiadów, zostajemy zaproszeni na wystawną, acz w gronie rodzinnym, kolację w nowo uruchomionej trójetnicznej restauracji Dominują potrawy tajskie, meksykańskie i hinduskie. Oczywiście, gdybyśmy bardzo nalegali, znalazłby się bigos lub schabowy z ziemniakami, ale nikt jakoś nie płonie zagorzałym konsumpcyjnym patriotyzmem. Nawiasem mówiąc, sam kuchmistrz główny, który pojawia się przez moment przy stole, jest też Polakiem, spotkanym przy okazji wyborów w Ambasadzie.

Powoli zamykamy nasz pobyt w Armenii i w Erywaniu. Ostatnie pożegnalne wizyty, ostatnie zakupy, pakowanie przekazanych nam dla rodzin w Polsce listów, prezentów, kilogramów domowego jedzenia. Na szczęście nikt z nas nie wykazuje nadwagi plecacznej, gdy ponownie stajemy na lotnisku Zwartnoc, zestresowani koniecznością przedłużenia kosztownej wizy oraz dodatkową opłatą „powietrzną”, o której dowiedzieliśmy się prawie że w ostatniej chwili. Dzięki bałaganowi unikamy opłat wizowych, ale za dwadzieścia dolarów nabywamy ozdobny świstek. Zgodnie z Aeroflociańską tradycją wyczekujemy na opóźniony samolot w ciasnej poczekalni lotniska. Armenia żegna nas deszczem, który padał w nocy i jeszcze chyba teraz ma zamiar zapłakać za polskimi socjologami. Nasz TU-154 (przypuszczamy, że to ten sam egzemplarz, którym lecieliśmy na Kaukaz) przylatuje jednak do Moskwy planowo. Tu nie tylko deszcz, ale i chłód – podobno tylko osiem stopni. Brak już czasu, chęci i pieniędzy, aby zwiedzać wieczorną Moskwę, A na Kreml oczywiście za późno. Pogoda zniechęciła nawet przydrożne dziewczęta, których cały szpaler ustawionych przy dojeździe na Szeremietiwo przyuważyli czujni młodzi badacze cztery tygodnie wcześniej. Znajomy już dworzec Białoruski i już po kilku godzinach od przylotu mościmy się w także znajomych, trójmiejscowych kuszetkach. Usypia nas znużenie, stukot kół i kolejna zmiana czasu – w stosunku do Armenii na Białorusi jest o dwie godziny wcześniej. W Brześciu grupa ulega kolejnemu podziałowi – chcący pojawić się w Toruniu wcześniej bez względu na koszty i brak miejscówek odłączają się Staszek, Jacek i Tomek. Arielowi oraz mnie długie czekanie jest zrekompensowane ciekawym obserwacjami z „przemytniczej elektriczki” wiozącej ludność do Terespola, odległego zaledwie o osiem kilometrów. Fachowo nazywa się to zjawisko wahadłową migracją ekonomiczną. Nasza, badawcza migracja dobiega końca. Zaczyna pachnieć domem i jesienią – taką prawdziwie złotą, polską. Z Armenii przywozimy masę wrażeń, notatek, ankietowych informacji. Pozostali tam znajomi, jakże życzliwi Polsce i Polakom. Ale mamy nadzieję, że jeszcze wrócimy do kraju św. Grzegorza. „Sznura kaluciun, Hajastan”, czyli: dziękujemy, Armenio!

PRZYPISY

[1]
Uczestnicy wyprawy składają w tym miejscu podziękowania za przekazanie plecaków firmom KANGAROO POLAND z Warszawy oraz POLSPORT Toruń, za użyczenie przewoźnego komputera – Biuru Doradczemu REAL Toruń, a za sprezentowanie „wyprawki’ w postaci reprezentacyjnych, patriotycznych pierników – Zakładom Przemysłu Cukierniczego KOPERNIK. Wyprawkę uczelnianą: firmowe kubki, koszulki i broszurki otrzymaliśmy dzięki osobistym staraniom p. Kingi Nemere-Czachowskiej z Działu Promocji UMK. Jeszcze raz dziękujemy!

——————————————————————————————–
Materiał udostępniany na zasadach licencji
Creative Commons 2.5 Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne

——————————————————————————————–